Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

Wspomnienia, Indonezja

16. Ceremonia raz na 5 lat

Barwny tradycyjny pochód

Wieczorkiem wybrałem się do wioski. Jak wspominałem, tutejsze wioskowe zabudowania są bardzo gęste, a wokół rozciągają się pola, na których uprawiają swoje warzywa. Wioska w zastanawiający sposób miała zorganizowany objazd wokół, a przecież droga utwardzana dokładnie przecinała ich zabudowania. Zaintrygowany czymś takim pojechałem do nich. Okazało się, że na środku drogi stoją dwa potężne przenośne ołtarze zbudowane na solidnych konstrukcjach bambusowych. Jak dopytywałem wszystko było zrobione na jutrzejsze ceremonię. W ich małej wioskowej świątyni trwały przygotowania, bo zgromadzeni mężczyźni żywiołowo dyskutowali o jakiś sprawach pokazując przy tym palcami na zgromadzone tam dary, czyli kaczki, kurczaki czy dorosłe koguty. W specjalnych bambusowych kloszach. Nie licząc małych darów z ryżu. I nie sposób odgadnąć dokładnie, co jeszcze przynoszą w darach na ceremonię mieszkańcy wioski. Taki ceremonialny show odbywa się raz na pięć lat i trwa ponad miesiąc codziennie wyznaczając inne ceremonialne rytuały.
Mieliśmy ogromne szczęście trafiając na szczytowy punkt tej tradycyjnej ceremonii. Bardzo wyraźnie było widać ze całą wioska żyje tym wydarzeniem. Na początku odbyła się skromna procesja ze specjalną wioskową orkiestrą, starszymi mężczyznami z wioski w roli jakby kapłanów i kobietami, które niosły dary. W procesji kroczyli też młodzi chłopcy niosąc na ramionach przewieszone na kijach małe gliniane garnuszki a w nich wodę na poświęcenie darów. Procesja szła do małej kapliczki poświęconej jednemu z bogów Hinduizmu poza granicami wioski. Była tam malutka figura na cokole i obudowane półkole jako miejsce dla modlących się pięciu kapłanów i składających dary w imieniu pozostałych. Trzeba przyznać, że robili to z nie małym skupieniem. Małe bambusowe miseczki były napełnione tradycyjnie płatkami kwiatów. Brali je w ręce i maczali w szklankach wody. Rzucając te płatki przed siebie, jakby chcieli je podać swojemu bogowi. Za modlącymi się kapłanami w kilku rzędach usadowiły się kobiety trzymając na rękach zwinięte dary, które niosły ze sobą. Młodzi mężczyźni ze specjalnymi kubkami z wodą stali cierpliwie z boku w jednym rzędzie nie zamieniając w tym czasie ani słowa. Trwało to jakieś 30 minut.
Po tej ceremonii wszyscy przeszli do centrum wioski. A tam wspominane dwa ogromne rusztowania przygotowane do procesji. Przed nimi figury mężczyzny i kobiety tańczące podczas przemarszu. Potem w rzędzie dorosłe kobiety i młode dziewczyny trzymające na głowie dary, które szły ceremonialnie w procesji. Stały w słońcu chyba ze dwie godziny nie spuszczając z głowy swoich darów. Jakby miłe je przytwierdzone wymaganiem tradycji. Ten sznur kobiet dzielił się na te, które trzymały małe dzbanki gliniane z wodą obwiązane kolorowymi wstążkami. Potem kobiety trzymające dary złożone z materiałów służących do ubrania, mydła, pasty do zębów inne rzeczy codziennego użytku. Potem kobiety trzymające na głowie małe klatki ze zwierzątkami, na przykład małe kurczaki. Potem kobiety trzymające dary z kurczaków, ale już w całości opalonych i opieczonych. Taki sznur ciągnął się od granic wioski do samych rusztowań bambusowych, gdzie potem do zamontowanej małej kapliczki na szczycie wkładano materiały z tych darów.
Rozpoczęcie ceremonii to ogromny krzyk i wrzawa. Ogromne podniecenie, jakby coś takiego wydarzało się raz w życiu. Wszyscy młodzi mężczyźni z wioski w jednakowych czarnych koszulkach zaangażowani do niesienia dwóch wielkich ołtarzy z bambusowych konstrukcji. Na tych ołtarzach po zawiązaniu darów na szczycie stali młodzi chłopcy ubrani na biało jakby ze szkoły młodych kapłanów. Na głowach mieli specjalne przewiązki, a w ręku wiotkie kije, którymi wymachiwali w geście zwycięstwa. Poniżej starszy dostojny kapłan, który wcześniej przy kapliczce odprawiał modły. A na samej konstrukcji wielu mężczyzn z butelkami wody. W czasie niesienia nabrali do ust wody i rozpryskiwali po wszystkich, którzy nieśli te ciężkie konstrukcje.
Wszyscy gotowi. Każdy na swoim miejscu. Porządek jakby wcześniej przećwiczony. Kiedy wszystko ruszyło nikt nie zostawał bez roli. Na początku przeszedł korowód z białą płótnem rozwinięty nad głowami kilkudziesięciu ludzi. Okrążył może trzy razy obydwa ruchome posągi na ołtarzach a potem zwinięto płótno i schowano w tym ołtarzu. Orkiestra na samym przedzie a za nią wskazany wcześniej porządek. W wielkiej wrzawie, okrzykach i brawach wszystkich stojących z boku podniesiono konstrukcje z ołtarzami zrobiono kilka okrążeń wokół własnej osi a potem wszystko ruszyło na pobliski cmentarz. Procesja bardzo szybka w krzykach i brawach. Ale barwność tego nie da się opisać. Jakby szczyt święta wioskowego w najlepszym wydaniu z zaangażowaniem dokładnie wszystkich mieszkańców.
Kiedy doszli do miejsca spoczynku zmarłych ustawiono dwa małe stoły, gdzie podeszli seniorzy rodów ze swoimi wyhaftowanymi na płótnach herbami. Jeden z wybranych ludzi świecił je w charakterystyczny sposób kropiąc wodą z glinianych dzbanków. Jak dało się odczytać każdy dzbanuszek miał inną wodę. Bo kropiąc korzystał z każdego a widać było jak ludzi upominali się żeby, z którego pokropił więcej i żeby żadnego nie ominął. Potem wykopano dół i tam składano wszystkie dary dla zmarłych. Było to rzeczy codziennego użytku higienicznego jak wspomniana pasta do zębów, mydło, przyrządy do golenia itp. Potem, co ciekawe zasypywano rytualnie dół głowami. Ludzie schylali się do ziemi zagarniając ziemię głową. To ciekawe i wymowne.
Ostatni rytuał to uroczyste spalenie dwóch ogromnych konstrukcji ołtarzowych. Zbierano drewno i suchą trawę spalono te dwa ołtarze. Trzeb jeszcze wspomnieć, że kiedy procesja doszła na cmentarz i postawili w miejscu przeznaczenia ołtarze to miały one w swojej konstrukcji małą klatkę z ptakiem. Był to moment wypuszczenia ptaków. Jakby wyzwolenie i oddanie wolności zmarłym.
Cała ceremonia miała dwa wątki jak tłumaczył mi człowiek, który urodził się w tej wiosce, ale z rodziną mieszkał w Denpassar. Obecnie przyjechał specjalnie na tą ceremonię. Po pierwsze nawiązywał ceremonia do zmarłych, stad składane w ziemi dary i zakopane. Na końcu ogrodzono je małymi wątłymi płotkami z bambusa i postawiono dwa parasole. Jeden biały a drugi żółty. Drugi wątek dotyczył modlitwy o szczęście dla żyjących. Ta ceremonia to nie tylko opis kolorowego pochodu, ale przede wszystkim emocji, jakie towarzyszył wszystkim uczestnikom. Raz na pięć lat odprawiają coś takiego. My mieliśmy szczęście po prostu trafić na ten dzień.
Pojechaliśmy dalej w stronę Singaraya nad morze. Tam jeden nocleg i na drugi dzień rano w drogę powrotną do Kuty koło Denpasar. Droga na początku była bardzo wymagające ze względu ma wątłą jakość. Ale jadąc przez wioski w centrum wyspy po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć jak wygląda zbiór dojrzałego ryżu. Niewielka roślina ścinana małymi kupkami jest potrząsana o rozłożone pod kątem krótkie może pół metrowe deski gdzie bez żadnego problemu odpadają wszystkie ziarenka. Potem taka plandeka z ziarnem jest zwijana i ziarno przenoszone do suszenia. A cały proces zaczyna się od ciężkiej pracy po Kolna w błocie. Bo przecież ryż na początku wegetacji wymaga ogromu wody.
To koniec tegorocznej wyprawy. Siedząc w ostatni wieczór na korytarzu hotelu spisując wrażenie, jedno tylko można napisać. Szkoda wracać z tego malowniczego i różnorodnego kraju, jakim jest bogata w przyjazność ludzi Indonezja. I za to trzeba im podziękować zachęcając jak najbardziej do wyprawy na wybrane wyspy. Bo wszystkich 18 tys. odwiedzić się nie da. Na jedno myślę, że trzeba będzie wrócić. Tam gdzie żyją jeszcze nieokiełznane przez zachodnią cywilizację plemiona cechujące się kanibalizmem. Mam tylko nadzieję, że Polaków nie trawią.

 

16. Ceremonia raz na 5 lat

15. Na Bali

Skuterkiem po wyspie

Z Bimy polecieliśmy znanym nam chińskim samolotem linii Merpati do Denpassar. Oczywiście z międzylądowaniem w Mataram na Lomboku. Tam musieliśmy wysiąść z samolotu na 30 minut i przejść jeszcze raz przez bramki. Stamtąd samolot nawet nie wzbijał się na odpowiednią wysokość, bo to zaledwie 20 min lotu.
Po wylądowaniu pożegnaliśmy naszą parę polsko – włoską. Ewelina to druga polka spotkana naszej trasie. Podróżowała tutaj z Gabrielem, który jest wielkim zwolennikiem nurkowania. Pokazywał nam przepiękne zdjęcia z niższych partii raf koralowych. Trudno nie wzdychać widząc z bliska ujęte kolorowe stworzenia morza. A oprócz tego z bliska sfotografowane małe rekiny robią nie lada wrażenie z pytaniem czy to bezpieczne. Ale jak zapewniają całkowicie bez problemowo można się spotkać z tym drapieżnikiem o takiej wielkości. Niedrażniony nie robi żadnej krzywdy.
Wzięliśmy taksówkę prosząc o zawiezienie do wypożyczalni skuterów, których w każdej części Indonezji są tysiące albo mówiąc dosadnie setki tysięcy. To najpopularniejszy środek transportu w tym kraju. I zresztą bardzo praktyczny, tani i szybki. Skutery różnej maści zagościły na dobre w Indonezji i jak u nas samochód są one najpowszechniejszym środkiem transportu. Zresztą na wyspach mających kilkadziesiąt czy maksymalnie kilka set kilometrów na dwóch kółkach można sprawnie się wszędzie poruszać. I jego praktyczność jest niewątpliwie dostosowana do szerokości dróg i sprawności manewrowania choćby przy wyprzedzaniu, co wyprzedza samochód mimo posiadania większej mocy.
Mieliśmy nasze własne skuterki i w gąszczu tych małych maszyn ruszyliśmy na podbój niewielkiej, ale najpopularniejszej w świecie wyspy turystycznej - Bali. Pierwsze popołudnie to raczej zaznajomienie się z techniką jazdy skuterka i przypatrywanie się jak na drodze robią to lokalni kierowcy. Okazuje się, że wcale nie jest to takie jednolite jak się mogło zdawać. Bo wyprzedzanie z lewej czy z prawej u nas raczej nie jest obojętne. Jadący z naprzeciwka mają ustąpić wyprzedzającemu, jak widać takie panują tutaj zasady. Ale najtrudniejsze było mentalnie przestawić się na lewostronny ruch. Trzeba było się bardzo pilnować żeby nie wjechać pod prąd, o to na początku nie było trudno. Ustawiania się na krzyżówce tak żeby wjechać w swoją stronę należało do nie łatwej łamigłówki. Przyzwyczajenie stwarza oczywistość i odruchowość działania. A w tym przypadku tak nie miało być. Cena pomyłki była bardzo duża, bo bezpieczeństwo. Ale jedno też trzeba przyznać, nawet spod ciemnych okularów lokalni kierowcy świetnie rozpoznawali nowych użytkowników szos i nie znęcali się klaksonami czy wrogimi spojrzeniami. Wszystko raczej bardzo sympatyczne i w duchu, żeby ustąpić.
Niestety Bali nie jest za dobrze oznakowane w informacje kierunkowe, ale jakoś udało nam się wyjechać. Początkowa droga to nie lada gratka, bo wielkości autostrady. A coś takiego w Indonezji widzieliśmy po raz pierwszy. Po godzinnym zmaganiu się z ruchem ulicznym szukaliśmy noclegu. Najlepiej gdzieś na plaży. Zatem skręciliśmy w pierwszą uliczkę w prawo, ale „lokalsi” ze zdumieniem pomachali głowami przy plaży, że tutaj nic takiego nie ma. Następna w prawo i było już inaczej. Ale jak się okazało przy plażach nie stoją tylko hotele, ale i pojedyncze wille do wynajęcia. Kiedy zajechaliśmy do takiej pytając o cenę i możliwość noclegu, ta pierwsza informacja na oszołomiła. Podziękowaliśmy od razu, ale Pan był tak miły, że wskoczył na swój motorek i pojechał nam pokazać gdzie jest tańszy możliwy nocleg w naszym standardzie.
Rzeczywiście nie łatwo było trafić do tego hotelu w stylu hinduskiej świątyni. Było tam już kilku Australijczyków entuzjastów surfingu, bo fale przy tym hotelu były jak dla mnie imponujące. Ich moc i wysokość i przede wszystkim głośne uderzenia i szum, jaki wytwarzały rodziły wyobrażenia o potędze morza. Patrząc na te fale tak rozmawialiśmy o kilkudziesięciu metrowej fali tsunami jak przecież kilka lat temu nawiedziła to miejsce.
Plaża przy hotelu była z czarnego piasku, jakby ziemi wulkanicznej. A wczesnym rankiem gromadzili się licznie tutejsi mieszkańcy żeby coś zbierać z morza. Dla nas było pewne, że jakieś małże. Ale kiedy podeszliśmy bliżej okazało się, że zbierają małe kamyczki a potem przesiewają je jakby chcąc uzyskać specjalną wielkość tego żwiru na budowę.
Wędrując dalej na naszych skuterkach odjechaliśmy od morza w stronę Ubud. Miejscowości słynącej z rękodzieła. Wiele wystaw stylizowanych motywem hinduskim mebli, czy rzeźb dawało się zauważyć w przydrożnych galeriach – sklepach. Niektóre tylko jakby z jednej okrągłej warstwy drzewa. Ale widać, że tutejsi artyści potrafią wiele. A poza tym zaczął się świat świątyń hinduskich, te prezentowały się w każdej miejscowości i nie trudno było je zauważyć przez specyficzne podgięte dachy na zakończeniach i wielość wieżyczek jako swoistego rodzaju kapliczek do składania darów swoim bogom. Tutejsze wioski były skupiskiem domów, bardzo gęsto zabudowanych w jednym miejscu i często otaczał je mur z daszkami stylizowanymi. Jakby przypominało to bardziej Indie niż Bali. Ale właśnie to odróżnia wyspę Bali od innych, że jest ona w większości hinduska, co wymusza styl nawet w budownictwie. A jak widać ludzie pozostają pod silnym wpływem tej religii, bo są bardzo konsekwentni. Zanim dotarliśmy do naszego jeziora Batur przy wulkanie o tej samej nazwie odwiedziliśmy jedną z największych świątyń na wyspie. Trzeba było przepasać się Sari, bo tak nakazuje tradycja i zwyczaj, kiedy wchodzi się do takiej świątyni.
W Penelokan roztaczały się przepiękne widoki na całą dolinę jeziora i zamroczony chmurami wulkan; byliśmy na wysokości około 1000 m.n.p.m. Skręciliśmy w dół do małej wioski Kedisan, gdzie znaleźliśmy nocleg. Ta mała wioska, jak i inne wokół jeziora, zajmują się uprawą małej cebuli, papryki chili i pomidorów. Od samego wjazdu dało się słyszeć dźwięk małych silników pompujących wodę z jeziora żeby nawodnić małe poletka upraw wspomnianych warzyw. Ludzie wszyscy zajęci swoją rolniczą pracą przy podlewaniu, znoszeniu upraw na głowie w okrągłych opakowaniach. Ale mieli czas żeby odwrócić się i choćby uśmiechem czy skinieniem głowy pozdrowić odróżniających się gości. To bardzo miłe i non stop spotykane na naszej trasie po całej Indonezji. A naszym domku noclegowym również cała rodzinka z Australii i oni potwierdzali bardzo wyraźnie przyjazność Indonezyjczyków. Zresztą często tutaj przejeżdżają, choćby ze względu na mała odległość a tym razem planują półroczny pobyt.
 

15. Na Bali

14. Wyprawa na wyspy: Komodo i Sumbawa do Sape

Spotkanie z dragonem

Jak dowiedzieliśmy się w restauracji na naszej kolacji w Labuan Badżio pracuje kolejny werbista z Polski ks. Stanisław, zatem do naszych planów dołączył zamiar odwiedzenia Polaka, którego jak się okazuje wszyscy tutaj znają. Bo kiedy padało pytanie skąd jesteśmy i odpowiadaliśmy, że z Polandia, od razu wymieniali patera Stanislo. Tak wymawiali jego imię. Ale rano wynajęliśmy łódkę i popłynęliśmy na wyspę Rinca, żeby zobaczyć sławetne smoki z Komodo. Na tą niewielką wyspę, płynęło się jakiś dwie godziny pomiędzy wieloma innymi wysepkami. Takie pływanie daje rzeczywisty obraz całej Indonezji złożonej z 15 czy nawet jak podają inne źródła z 18 tysięcy wysp. To po prostu jakby kradzież morzu po kawałku jakiegoś lądu. Wygląda to naprawdę niezwykle i robi duże wrażenie. A jeszcze jak połączy się obraz wrażenia ze statku i samolotu widziane z góry daje rzeczywisty obraz tej części świata skupionej tylko w jednym kraju.
Na Rinca trzeba było kupić bilet do Parku Narodowego, gdzie przy domach ochrony leżały wygrzewające się Dragony. Ale to tylko przedsmak tego, co miało nas spotkać w dzikości. Wędrując po wyspie z przewodnikiem uzbrojonym w kij zakończony rozgałęzieniem, jakby półtora metrowa proca po to, żeby pewnie chwycić za łeb zbliżającego się Dragona. Tak przynajmniej wyobrażałem sobie taką możliwą akcję. Mieliśmy tutaj sporo szczęścia. Nie trzeba było daleko wędrować, żeby zobaczyć w dzikości tego smoka. Niewielki okaz leżał sobie pod drzewem wpatrzony w swoja potencjalną ofiarę. Tą zdobyczą miał być Bawół. Zwierzę o wiele większe i potężniejsze, ale prawa natury tutaj niekoniecznie uzależnione są od wielkości zwierzęcia. Dwa duże gady wylegiwały się w śmierdzącym potoku. Stojąc tak i obserwując cała sytuację. Coś zaszeleściło jakieś 10 metrów od nas. W takim napięciu reakcja jest szybsza od prędkości światła. A wyobrażenia o tym, co może się stać sięgają daleko dalej niż odległość do słońca. Z góry schodził prawdziwy potężny okaz Dragona.
Wyglądał jak jednotonowa jaszczurka z syczącym i wyciągającym językiem jak największy wąż świata razy dwa. Nie wyglądało to sympatycznie, ale nie można ominąć okazji żeby nie zrobić zdjęcia. Zatem moje zakradanie się przyśpieszało puls a głowa cały czas się odwracała czy jest wolne miejsce do ucieczki. Dragon nie robił sobie nic z moich podchodów. Spokojnie i majestatycznie szedł w swoje miejsce celowe. Ja odsuwałem się do tyłu, bo widać jak wyprostował się w moją stronę i obrał sobie taki właśnie kierunek. Ale w pewnym momencie. Stanąłem między groźnym Bawołem i dwoma dragonami. Pewnie panicznie uciekłbym w pierwszym obranym kierunku gdyby nie nasz przewodnik, który pokazywał gdzie teraz stanąć. Licząc na siebie takich sytuacjach można naprawdę się przeliczyć. Człowiek jest gościem kilkugodzinnym na terenie rządzonym przez gady przypominające dinozaury żyjące tylko w tym miejscu i nigdzie więcej na świecie.
Taki Dragon żyje około 50 lat. Potrafi mieć długość nawet do dwóch metrów i ma umiejętność biegania z szybkością 20 kilometrów na godzinę. Poluje nawet na Bawoły, ale tutaj wykazuje się sprytem, żeby nie prowokować walki z potężnym rogatym zwierzęciem robi to tylko wtedy, gdy widzi, że on śpi. Jego największy spryt to umiejętność zakradania i podchodzenia z niespotykaną cierpliwością. Potrafi jak krokodyl nieruchomo w jednej pozycji przebywać bardzo długo. W całej naszej spotkanej sytuacji do niczego nie doszło, chociaż nie ukrywam, że byłbym ciekawy takiej akcji walki Bawoła z Dragonem. Może innym razem uda się upolować taką sytuację.
Idąc dalej spotkaliśmy jeszcze dwa smoki z Komodo. Jednego mniejszego i drugiego największego. Ale ten był zupełnie leniwy korzystając z cienia, jakie dawało mu drzewo. A skwar był tego dnia bardzo okrutny. Po takiej przygodzie wróciliśmy późnym popołudniem powrotem do portu w Labuan Badżio. Pojechaliśmy motorem odwiedzić ks. Stanisława, ale i tym razem nie udało nam się. Był w sąsiedniej miejscowości. Trudno!
Wcześnie rano, taksówką skuterową pojechaliśmy z powrotem do portu, ale tym razem już nie na wyprawę na Komodo, ale na wyspę Sumbawa do Sape. Dużym towarowym promem płynęliśmy okrągłe 7 godzin. Tutaj w Indonezji przy tych odległościach wszystko układa się w długie godziny, albo czekania albo podróżowania bardzo różnymi środkami komunikacji. Takiego komunikacyjnego zróżnicowania nie ma chyba żadny kraj na świecie. Bo każda większa zamieszkałą wyspa ma kilka lotnisk i kilka portów. Ma też jedną albo dwie drogi przecinające wyspę. O więcej jest trudno z jednego powodu, Są to tereny bardzo górzyste. I wielokrotnie mieliśmy okazję widzieć stojące ogromne koparki przy drogach, które rozkopywały skarpy. A transport ciężarowy pomiędzy miastami na wielu wsypach nie byłby możliwy gdyby nie promy i statki. Nasz był załadowany kilkoma ciężarówkami, dwie z jakimś ogromnymi silnikami. Jedna z bananami wyładowana po sam brzeg. A inne po prostu zasłonięte przed spiekotą słońca. Ile wysp przepływają żeby dotrzeć do celu, trudno przewidzieć. Na pewno i nie zawsze jest tylko z jednego burego do drugiego. Czasem płyną i przejeżdżają wyspę i potem znowu płyną i znowu przejeżdżają i tak wokół. Ale jedno w tym wszystkim trzeba przyznać patrząc na ludzi w autobusie czy na statku. Mają ogromną cierpliwość i wielka pokorę wobec warunków biedy, w jakiej żyją. Jakby tym sposobem cenili to, co mają uważając swoją cierpliwością za wielki majątek posiadanie tylu wysp i tak rozległego terenu świata. Ich pokora wobec czasu podróży jest zwycięstwem nad europejską pogonią i ściganiem się z czasem.
Wchodząc na prom szukają sobie dogodnego miejsca i siedzą tam bawiąc dzieci, albo rozmawiając ze sobą albo najnormalniej w świecie kładą się na podłodze i śpią. Warunki wcale nie są żadną przeszkodą ani barierą. W życiu trzeba osiągnąć swoje na tyle na ile się da i na tyle, na ile można. Stając wobec potęgi i wzywać przyrody. Indonezja ocean, morza, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, nieuleczalne choroby jak malaria i ogromnej przestrzeni. Stają wobec zróżnicowania religijnego, co potrafią pokazać z największą klasą jak pokojowo można żyć ze sobą. Nawet, jeśli na Bali dochodziło do kilku zamachów terrorystycznych, gdzie winnymi byli zamachowcy – samobójcy.
Ludzie na promie jak i w większości odwiedzanych miejsc uśmiechali się do nas i pytali skąd jesteśmy. A przecież tym razem w podróży bywało chyba kilkunastu europejczyków. Ale swoją szczerością otaczali swoistą opieką ludzi, którzy przyjechali nauczyć się ich życia. Zobaczyć i przeżyć, co oni mają do zaoferowania w ogromnym zróżnicowaniu kulturowym i mentalnym tego świata.
Do Sape dotarliśmy późnym popołudniem. Od razu czekało na nas kilka autobusów i kilkunastu naganiaczy zachęcających do wsiadania tylko do jego pojazdu. Wszystkie jechały do Bimy. Czyli naszego celu. Tutaj wyszła kolejna zaradność i bezproblemowość Indonezyjczyków. Na pewno w autobusach o niewielkich rozmiarach nie było miejsca dla wszystkich chętnych. Ale udało się zabrać dokładnie wszystkich. Autobus na 20 miejsc da się rozszerzyć do 40. Tylko nie wolno zamykać na potrzebę podróżowania kogokolwiek. To dorabiane krzesełka w przejściu to jedna osoba więcej na przypisanym siedzeniu, to na dachu i takim sposobem nie tylko ludzie, ale ich bagaże dojechały do punktu przeznaczenia.
Tam tylko motorowa taksówka do hotelu i znowu, minął dzień w podróży. Obok naszego hotelu rozlegała się głośna muzyka. Był to wieczorny uliczny targ, gdzie można było kupić ubrania wszelkiej maści i zjeść wszystko, co Indonezja oferuje w oryginale i na szybko.

 

14. Wyprawa na wyspy: Komodo i Sumbawa do Sape

13. Kolejna słoneczna wyspa

Piaszczyste plaże i ogromne nietoperze

Druga wyspa, na jaką dopłynęliśmy byłą jeszcze mniejsza, i nie miała w ogóle drzew. Zatem cień, który chronił, choć trochę od mocno palącego słońca był tutaj w wielkiej cenie. Niestety została nam tylko łódeczka na ochronę. Albo miła kąpiel w bardzo ciepłej wodzie o dalekiej przejrzystości ze względu na wapienny biały piasek. Ten piasek bierze się nie tylko ze skał, ale przede wszystkim z wodnego cierpliwego przemielenia przez lata uderzeń fal w rafy koralowe. Zresztą plaże piaszczyste pokazują bogactwo morskie, które woda przyniesie i w wielkiej oszczędności jest w stanie pokazać. To nie tylko muszelki różnej wielkości czy kolorów, ale wiele wapiennych szkieletów żyjątek z raf koralowych, które jak się ogląda bezpośrednio sprawiają wrażenie roślinności a w efekcie są morskimi zwierzętami.
Popłynęliśmy jeszcze zobaczyć jedno cudo natury, chociaż pewnie dla wielu byłoby to obrzydliwością. Ogromne nietoperze, które jak latające dorosłe szczury albo świnki morskie z ogromnymi skrzydłami zwisały na drzewach wyrośniętych z płycizny morskiej. Ich skrzek czy pisk, bo trudno to nazwać był przeraźliwy a spłoszenie powodowało przestrach nawet u siedzących na bezpiecznych łodziach. Nie był to miły widok, chociaż ilość tego ptaszyska – ssaka budziła respekt i podziw.
Do niewielkiej przystani w Rhiung przybijało wiele majętnych jachtów czy katamaranów z flagami: Francji, Anglii, USA, Australii czy Nowej Zelandii. Spotkani Włosi opowiadali, że w ten sposób są już czwarty rok w podróży. Ale po ich wieku sądząc nic innego im nie zostało i tylko podziwiać, że tak sobie zagospodarowali jesień życia. Ich opowieści o wielu dniach spędzonych na otwartym morzu i wyzwania, jakie stawia nie siła natury, ale siła psychiki, znużenia i ciągnących się niezmiennych widoków przez wiele dni. To jak pirackie historie o polowaniu na kolejne zasłyszane skarby w pustce wypatrywanie czegoś cennego. Ale pewnie to najbardziej się ceni wśród wilków morskich i ludzi kochających morze. Że potrafią przetrwać długi i ciągnące się dni na bezkresie morza.
Wieczór zapowiadał się bardzo ciekawie, bo trafiliśmy, na co sobotnią wiejską fiestę. Jak u nas regionalny zwyczajny festyn. Tam gdzie kończyła się droga ze względu na morze odbierające możliwość kontynuowania podróży na kółkach ludzie mieli swoje stragany i wieczorkiem w sobotę schodzili się całą wioską żeby się spotkać i pogadać. Umożliwiali sobie kupienie taniego jedzenia na tych straganach. A spotkać tam można było wszelkie lokalne smakołyki, trudne do określenia. Ryż ciekawie zawijany w liść tworzący jakby jakiś batonik a w dodatku, jeśli się go wycisnęło to był z jakąś masą i zabarwiony na fioletowo. Wszelkie różności z ciasta pieczone na oleju. A nawet coś na wzór naszych pierogów z kapustą, z tym, że nie gotowane na wodzie, ale zapiekane na oleju. Zapach grilowanych ryb i kurczaków wypełniał cały plac. Ludzie siadali gdzie mogli, bo specjalnych stolików nie było za, wiele, ale wcale to nie stało na przeszkodzie żeby się spotkać ze znajomymi z jednej parafii i po prostu pogadać. To godne podziwu i uznania, że mają sposób, na co tygodniowe spotkanie i jakiś rodzaj rozrywki. Nazywali to po prostu „market”. Dla mnie spieczonego w słońcu wcale ta fiesta nie była taka piękna, ale ból czerwonego i rozgrzanego ciała dawał się mocno we znaki. Jakby z gorączka poszedłem spać po wypiciu sobie musującej Aspiryny.
Ranek dla nas był bardzo wcześnie, bo mieliśmy umówionego małego busika, który zawiezie nas do lokalnego dworca a stamtąd o szóstej rano mamy autobus do Labuan Badżio. Perspektywa niedzieli zaczynającej się o trzeciej rano była nieco wymagająca, ale cóż zrobić nie było zbytnio wyjścia. Rzeczywiście wstaliśmy rano i dzięki życzliwości Margarity – pracownicy hotelu o. Tadeusza – zjedliśmy bułeczki na śniadanie i po wypiciu kawy w niskim jak na mój wzrost busiku ruszyliśmy do ….. Kiepska i dziurawa droga rzucała nami na wszystkie strony. Wczesna pora, zmęczenie, spalenie słońcem wszystko to uczyło wytrzymałości a w dodatku perspektywa piętnastu godzin drogi. Nie było to łatwe do wyrażenia, dlatego łatwiej było i o wiele przyjemniej uciec myślami od tego, co czeka w tą piękną słoneczną niedzielę. Po szóstej rano byliśmy już na terminalu. Ten terminal to zwykłe skrzyżowanie dróg, ale znowu znaczenie słowa w Europie nie pokrywa się z tym w Indonezji. Może, dlatego nie ma, co porównywać, tylko po prostu używać tego, co lokalni mówią na opis własnej rzeczywistości.
Kierowca ze swoim naganiaczem jak zwykle ładował autobus do maksimum. Bagaże na dach ze wszystkim, co ludzie wieźli, reszta do środka i dalej ludzie na to wszystko. Siedzenie ledwie dla, dwóch ale mogło siedzieć i trzech. Tutaj nikt do nikogo nie miał ani pretensji ani żalu o swoją niewygodę. Element wychowania dawno zapomniany w Europie. Ja na tylnym siedzeniu z nogami na workach cebuli czy czosnku nie było nawet jak zobaczyć w tym ścisku. Kto chciał i był na tyle sprytny w czasie jazdy przesiadał się na dach jak trochę go przypiekło albo zawiało wracał do środka. I jakoś miało upłynąć te 9 godzin bitej jazdy. Droga nie miała ani pół kilometra prostego odcinka. Wszystko kręte do granic możliwości. Wszyscy z lewej na prawo, z prawa na lewo i tak dalej. Ładne kilka godzin. Już nie zwraca się na uwagi po jakimś czasie byle tylko było się czegoś uczepić.
Odporność tutejsza jest godna podziwu i uznania. Czegoś takiego nie spotka się już w wielu miejscach świata. Jechaliśmy raz do góry raz w dół, zakręty o całej możliwej skali stopni, co niektórym odpijało się na żołądku i zamiast do worka próbowali zdążyć wychylić twarz za okno żeby bezpośrednio swoje śniadanie zostawić na drodze albo – jak się domyślam – na nadjeżdżającym skuterku. Autobus do Labuan Badżio na takiej odległości jest tylko jeden dziennie, więc nie ma się, co dziwić, że wielu chce jechać a kierowca chce wszystkich zabrać. Zresztą, co chwila krzyczał coś humorystycznego do ludzi, bo rozbawiał ich bardzo gładko. W czasie całej drogi towarzyszyła nam głośna rytmiczna indonezyjska muzyka. Była przerwa na zrobienie przebitej opony i była przerwa na obiad. Zatem co można chcieć lepszego. Ludzie o nas białych troszczyli się jak o przyjaciół. Oprócz nas jechała także para obcokrajowców z Ekwadoru.
Wieczorem jakoś zmęczenie się zregenerowało i kiedy autobus zajechał na port w Labuand Badżio mimo bolącego tyłka. Jakoś przyszło zdziwienie: że to już? Tak szybko? A minęło dokładnie 15 godzin od naszego wyjechania z Rhiung. Kupiliśmy od razu bilety na samolot do Denpassar na Bali. Jak się okazało nie było to takie proste i znowu musieliśmy poświęcić dzień, że by dojechać do lotniska. Tym razem promem na kolejną wyspę Sumbawę do Sapy a stamtąd autobusem do Bimy. Nie mając zbytnio wyjścia kupiliśmy bilety w ten właśnie sposób.
 

13. Kolejna słoneczna wyspa

12. Wizyta w Moni

Rodzinne warsztaty tkackie

Kierowca autobusu do Moni był pewien, że z nim pojedziemy, bo czekał na nasza decyzję może 15 min. My wahaliśmy się ze względu na przeładowanie nie tylko pasażerami, ale przede wszystkim towarami. W naszym niewielkim autobusie do Moni przy drzwiach jechała jakaś skrzynia biegów od samochodu ciężarowego w przejściu kilka pięćdziesięciokilogramowych worków z ryżem i trudno zgadnąć, co jeszcze w tekturowych opakowaniach albo w lnianych workach. A co było na dachu busa to tylko można się domyślać. Także autobusy w tej części świata mają podwójną rolę. Jako przewozy pasażerskie i jako przewozy towarowe. A kierowca tak to upycha żeby jak najwięcej ludzi wsiadło. Bo nie płaci się za bagaż i nie ma żadnych limitów w tym względzie, ale płaci się tylko za osobę. A może ona wieźć sporo towaru ze sobą. Tutaj w Indonezji wszystkie autobusy publiczne tak wyglądają. Wsiadając do jakiegokolwiek nie należy się spodziewać, że przejście będzie wolne i nie da się dostać na tylne siedzenia przeskakując przez worki z ryżem, ziołami, częściami zapasowymi do samochodów i wieloma nieodgadnionymi różnościami.
Droga wcale się nie dłużyła i o dziwo między siedzeniami wcale nie było tak wąsko jak można się spodziewać patrząc na taki autobus. W Moni wysiedliśmy w środku małej wioski gdzie wiele domów jest przerobionych na „guest haus’y:. Czyli takie gospodarstwa, agroturystyczne które pozwalają dorobić ludziom w ich biedzie wykorzystując bliskość odwiedzanego wulkanu. Scenariusz naszego pojawienia się na zewnątrz autobusu był bardzo podobny jak w innych turystycznych miejscach. Od razu znaleźli się z ofertami noclegów. Najbardziej przekonujący okazał się Jeffrey mieszkający zaraz naprzeciw naszego przystanku. Dom nie należał do niego, ale do dziadka Johna. Jedno szerokie łóżko z firanką w roli moskitier i łazienka z tradycyjną spłuczka z pojemnika specjalnym czerpakiem i prysznic. Jeffrey pomógł zaplanować następny dzień. Mieliśmy umówionych dwóch motocyklistów, którzy zawiozą nas na wschód słońca wcześnie rano na wspomniany wulkan. A potem jak będziemy chcieli pojedziemy do wioski gdzie w sposób tradycyjny ludzie do dzisiaj wyrabiają płótna Ikat i z handlu nim żyją.
Po całych planach poszliśmy na wyśmienitą kolację. Niepozorna restauracja, ale serwująca pyszną rybkę, makaron i opiekany ryż. Widać było jak Pani przy nas szła dopiero na zakupy żeby przyrządzić nasze zamówienie. Ale dowodzi to świeżości podanych potraw. Wieczorem wracając do naszego noclegu Jeffrey przedstawił nam kolegę, który z nami jutro rano pojedzie na wschód słońca. Chłopaki siedzą razem wzmacniali się jakimś napojem z półlitrowej plastikowej butelki po wodzie. Był to tradycyjny Arak z Moni. Nie odmawialiśmy, kiedy nam zaproponowano. I tak pół litry Araku ubyło przy rozmowie o podróżach i prezentacji życia w Indonezji i życia w Polsce. Okazuje się, że „tubylcy” też mają swoje spostrzeżenia wobec goszczących narodowości w Moni. Tak jak nam prezentowało to Jeffrey pytając jak to jest, że ze mną się targują za nocleg wynoszący 80 tys. rupii (10 usd) a potem widzę ich gdzie w restauracji piją po dwa piwa za 70 tys. rupii. O co tutaj chodzi? Tutaj trwają targi o 5 czy 10 tys. rupii a za piwo niepotrzebnie się wydaje bez targowania aż tyle? Poza tym mówi do nas tak: zapytaj mnie, dlaczego ja nie podróżuję? Zaczęliśmy się uśmiechać, ale on z powagą nalega żebym zadał mu to pytanie. NO dobra! Dlaczego? Bo nie mam pieniędzy i pracy. Bo niby skąd mam je wziąć? Jeffreya trudno było zrozumieć miejscami, chociaż dobrze mówił po angielsku, ale nie miał przednich zębów i uciekał mu strasznie język i niektóre wyrazy musiał nam powtórzyć dwa razy. Na koniec naszej rozmowy daliśmy pieniądze koledze Jeffreya żeby na jutro przywiózł nam w takiej butelce Araku. Skoro w sklepach nie można mieć to przynajmniej jakieś żołądkowe lekarstwo trzeba mieć w takiej regionalnej postaci.
Rano o 4:30 tak jak byliśmy umówieni pojechaliśmy na miejsce widokowe, żeby oglądać wschód słońca. Rano na motorku nieco wiało i wcale nie pasowało do południowych temperatur. Na samej górze widok okazał się piękny, kiedy powoli w czerwieni słońce rozjaśniało świat dostępny naszym oczom. Rzeczą charakterystyczna dla tego wulkanu w Moni jest to, ze ma w swoim kraterze trzy stawy oddzielone ścianą skalną. A woda we wszystkich trzech ma inny kolor. Pewnie jest to zależne od jakości skał. Jedno mocno turkusowe, drugie błękitne a trzecie jakby czarne. Robi to wrażenie ogląda się takie kontrasty w jednym miejscu mając świadomość, że tutaj kiedyś buchała gorąca lawa wulkaniczna. W tym dniu było może ze stu turystów i każdy jakby z innego kraju. Wszyscy jednak chcieli wywieźć stąd wspomnienie pięknego widoku na trzy różnokolorowe jeziorka. Wokół tego krateru małe małpy korzystały ze wszystkiego, co ludzie zostawiali za sobą w śmietnisku. Sprytnie podbiegały i przebierały roznosząc po całym terenie. Jakby winę za śmiecenie przyrody w tym miejscu brały na siebie.
Po tej wizycie na wulkanie pojechaliśmy motorkami do wspomnianej wioski. Od razu rzucało się w oczy, że ludzie są tkaczami materiałów, bo wiele domów było obwieszonych dziełami tradycyjnych maszyn tkackich i dzieła mrówczej pracy ludzkiej. Taki materiał służący na moje oko, – chociaż nie jestem specjalistą – na spódnicę robią kilka tygodni. Sprzedają za cenę kilkudziesięciu dolarów, zatem można się domyśleć, jaka jakie jest wynagrodzenie za ciężką i żmudną pracę kobiet. Bo tego nie wykonują mężczyźni. Wygląda to w ten sposób ze kobieta siedzi na werandzie swojego bambusowego domu z nogami wyprostowanymi na specjalnym bardzo niskim siodełku w kształcie wygiętego grubego patyka. Na przeciw siebie ma zawieszony koniec materiału z rozciągniętymi nitkami tworzącymi konstrukcję wzorów tkanego materiału a przy sobie oddziela zlepione nitki i przeplata kolejnymi. Jedno trzeba przyznać do tej pracy trzeba mieć nie lada cierpliwości i samozaparcia. Te przyrządy naciągające nitki są zwykłymi struganymi drewienkami to nic zamawianego w nowoczesnych fabrykach wytwarzających według technologii powstałych na współczesnych uniwersytetach. To tradycyjna praca przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Zagościliśmy w wiosce Japo gdzie akurat skończył się targ, gdzie była okazja do sprzedania domowych wyrobów. Niestety my spóźniliśmy się na regionalne targi. Ale zajechaliśmy do jednego domu gdzie rodzice mają ośmioro dzieci i najstarsza dziewczyna w wieku 19 lat i jej młodsza o dwa lata siostra jako swoje codzienne zadanie mają robienie tego materiału. Wchodząc do domu musieliśmy zdjąć buty. Taki zwyczaj w Indonezji jest bardzo powszechny. Nawet kapitan wchodząc na promie do swojego miejsca dowodzenia statkiem ściągał buty. Ale obuwia nie zamieniał na tradycyjne polskie kapcie. Po prostu po domu chodzi się na bosaka. Ten dom jak wiele innych skonstruowany był z babusa a za ściany i podłogę służył im również pocięty cienko bambus. Z naszym wzrostem musieliśmy się schylać. Dom miał kilka pomieszczeń pierwszy pokój gościnny był największy i zawsze połączony w bardzo skromną kuchnią. Bo czego można wymagać, jeśli za posiłek dzienny służą na przykład tylko owoce albo zioła albo ryba. Dom był zbudowany na podwyższeniu. Może jakieś metro od ziemi była podłoga z przeciętego wąskiego bambusa. Oczywiście w całości prześwitała ziemia. Wyraźnie było czuć jak pod moją wagą ugina się podłogowa konstrukcja. Pokój gościnny to tylko pomieszczenie gdzie zaproszeni sąsiedzi czy rodzina siada na podłodze a nie przy dębowym stole. Dalej były jeszcze dwa pokoje. W jednym akurat starsza siostra kołysała swojego najmłodszego braciszka. Jego kołyska była zawieszona i belki sufitowej i tworzyła jakby worek z siatki. To służyło jak łóżeczko i kołyska dla małego ośmiomiesięcznego dziecka. Z drugiego bambusowego pokoju dochodziła głośna muzyka. Na bambusowych ścianach wisiały plakaty współczesnych celebrytów i z otwartego laptopa podłączonego do sporej wielkości kolumn szła głośna indonezyjska dyskotekowa muzyka. Tak dumnie gospodarz domu prezentował nam swoją posiadłość. Prawie każdy dom miał swoją werandę, gdzie dokonywała się żmudna praca wyrobu materiałów. Była to dziesięcioosobowa rodzina. Najstarsza córka miała 19 lat a najmłodszy synek osiem miesięcy. Miał jakąś chorobę skóry, bo na głowie widać było dziwne narośla, Mama pokazywała mi to prosząc o pieniądze ze względu na chorobę małego. Trzeba przyznać, że mama miała bardzo miły wyraz twarzy. Nawet, gdy była poważna to można było sądzić, że uśmiecha się do każdego, do kogo się zwraca. Najstarsza córka nie umiała po angielsku tylko kilka podstawowych słówek, ale jej zaczepność byłą bardzo komunikatywna i widać było wielka otwartość. Na koniec zaproponowano czy się napijemy kokosa. Oczywiście, że chętnie. Zatem tata przyniósł nam dwa zerwane świeżo z drzewa kokosy i zrobił odpowiednią dziurką skąd można było nalać do szklanki czysty naturalny prawdziwy napój kokosowy bez konserwantów.
Wizyta była bardzo miła i pokazywała wiele z życia Indonezyjczyków. Pozwalała otworzyć dom codziennego życia jednej z prowincjonalnych rodzin. Mała wioska, ale mająca swoją charakterystyczną profesje. Mająca swój cotygodniowy targ i wreszcie w środku wioski stał sporej wielkości kościół. Zresztą jedno z pierwszych pytań, jakie nam zadano to: Czy jesteśmy katolikami?
Wróciliśmy do Jeffreya ta sama kiepską droga, gdzie miejscami trzeba było zejść z motorku żeby w ogóle mógł ujechać. Po obiedzie chwilę nam zeszło niczym wyczekaliśmy na jakiś pojazd do Ende. Na autobus nie było, co liczyć. Ale udało nam się zatrzymać auto stopa. Za 30 tys. rupii Pan zawiózł nam do Ende. Siedzieliśmy z tyłu we czterech, bo kilka kilometrów za nami jechał młody przewodnik z jakiejś agencji turystycznej. A obok mnie źle znoszący tą podróż krętymi drogami kleryk z seminarium w Maumere. Jechał do jakiegoś domu rekolekcyjnego w Ende.
Z Ende próbowaliśmy cos złapać do Rhiung, ale niestety już nic nie jechało a ceny stawiane nam przez taksówkarzy były bardzo spore. Zatem musieliśmy wziąć nocleg i rano pojechać autobusem. Tak też zrobiliśmy. Rano autobus odjeżdżał o szóstej z specjalnego terminala. Z hotelu odwieźli nas motorami na Terminal. A ci, którzy tam stali od razu pytali czy do Rhiung? Tak oczywiście. Pewnie wszyscy biali stąd jeżdżą do tej małej nadmorskiej wioski. Droga na jakieś 5 godzin. Większość z niej to podziurawiony asfalt albo jego ogólny brak. Dlatego wykołysani na wszystkie strony z obolałym ciałem opuszczaliśmy autobus. Trafiliśmy do Hotelu „Pondok SVD” prowadzonego przez polskiego księdza Tadeusza Gruce. Kiedy przedstawiliśmy się ze jesteśmy z Polski przywitało nas tradycyjne polskie „dzień dobry”. Był to bardzo miły akcent w całości podróży. Ale niestety księdza Tadeusza nie było. Pojechał do Maumere. Jedna z Pań z obsługi wykręciła do niego i przynajmniej była okazja porozmawiać przez telefon. Posiedzieliśmy tam dwa dni, ale i tak nie udało się wrócić i zobaczyć się z naszym rodakiem misjonarzem. Jak dopytywaliśmy jest tam już 35 lat. Prowadzi mały hotelik i odprawia Mszę w miejscowym kościele. Zresztą Rhiung nie jest dużą miejscowością. Mała wioseczka z rozrzuconymi domami w krzyżowym stylu położenia dróg. Oprócz wielu motocykli samochodów można doliczyć się na palcach jednej ręki. Za to miejscowość ta słynie z portu gdzie wypożycza się małe stateczki do popłynięcia na Rafę koralową i piękne mały wysepki z ładnymi plażami.
Na drugi dzień rano mieliśmy umówioną łódeczkę, którą miejscowy przewodnik miał nas zawieźć i pokazać rafy oraz piękne plaże na po bliskich małych niezamieszkałych wysepkach. Stworzyliśmy ciekawą nie małą ekipę, bo oprócz nas dwóch polaków płynęła z nami para włoska i jeden Pan z Londynu. Mała łódeczka napędzana jak zwykle bulgoczącym dieslem w dość mocnym słońcu wiozła nas na podbój pięknego podwodnego świata. Rzeczywiście rafy koralowe może nie największe na świecie, ale bardzo piękne. Zresztą ten podwodny świat zawsze będzie zachwycał swoimi kolorami. Swoją różnorodnością nie wiadomo czy do końca jeszcze ogarnioną i nazwaną. To nie tylko rośliny, ale wszelkie ryby i inne zwierzęta o przemieszanej kolorystyce tęczy z odcieniami, jakimi nawet najwięksi malarze nie mogą sobie poradzić. Dochodzi do tego jeszcze blask słońca przebijający się przez powierzchnię wody, co daje ogromny zachwyt każdemu, kto tylko ubierze maskę do snorkelingu żeby podziwiać morskie żyjątka.
Pewnie najciekawsza byłaby możliwość fotografowania tego świata, ale to tylko specjalnym sprzętem, na który nie każdego stać i nie każdy może sobie pozwolić. Dla nauki pozostają jedynie atlasy. Był tylko jeden minus tej przygody mocne palące słońce, które na plecach odcisnęło czerwone piętno piekącego ciała na kilka dobrych dni. Ale nawet takie cierpienie jest warte zobaczenia raf koralowych, bo nigdzie nie znajdzie się takiej małej różnorodności w kolorach jak pod wodą. Poza tym rafy koralowe są pod ochroną dla nie jednego brzegu. Te żyjątka morskie nie egzystują na wielkich głębokościach. Zatem wstrzymują fale morskie, które były czasem bezlitosne dla wiosek nadmorskich przy silnych oceanicznych wiatrach. Każdemu polecam snorkeling na rafach koralowych, nie mówiąc już o możliwości nurkowania.
Po naszych niesamowitych morskich doświadczeniach z najpiękniejszymi żyjątkami był lunch przygotowany przez naszego kapitana. Na pięknej piaszczystej plaży zrobiony naprędce grill z babusa posłużył jako kuchnia polowa. Upieczona ryba z ciepłym noodlesem i sałatka wegetariańską była wprost wyśmienita. Zresztą po takich sceneriach smakuje o wiele lepiej. Doświadczenia można nakładać na siebie to nie tylko oglądanie cudowności raf, ale żołądek też chce mieć w tym udział. Wyspa naszego obiadu była bardzo małą i niezamieszkałą. Zresztą nie można było nawet zostać na niej na noc. Bo był zakaz odpowiedniej rządowej instytucji, jak wyjaśniał nam kapitan naszej łodzi. Obeszliśmy ją dookoła może w 30 min. Część piaszczystej plaży, po której chodzi się na bosaka z największa przyjemnością a część mocno skalista i poobijana przez silne i bezwzględne prądy morskie. Na jednym końcu spotkaliśmy trzech chłopaków, którzy przypłynęli mała łupinką pokonując w tej skorupce wyboistość falowania. Ale najciekawsze było to, że wszyscy mieli specjalne zajęcie. Cała łódeczka wypełniona była okrągłymi owocami, nożem przecinając na pół tą skorupkę wyjmowali jakieś nieczystości. A zostawiali w tych rozłupionych połówkach jakby drobne rybie jajka. Trudno nie znając się nazwać to fachowo, ale w opisie tak to właśnie wyglądało. Pewnie stanowi to jakieś dodatek do pożywienia, bo inaczej skąd motywacja do takich połowów, albo poszukiwań zbieraczy tych skorupek.
 

12. Wizyta w Moni

11. Polowanie na wieloryba

Przygoda połowu z doświadczonymi rybakami

Po dokładnie trzech godzinach dopłynęliśmy do portu Lewoleba, zaczęliśmy pytać o Trucka do Lalamara. Powiedziano nam, że musimy jechać na „Terminal”, i oczywiście znalazł się taksówkarz, który nam zaoferował usługę. Mały mini bus Suzuki zabierał kilka osób siedzących na ławce z jednej i drugiej strony a kierowca nie mogąc uruchomić samochodu grzebał coś w silniku. Widać, że był w tym dobry, bo operacja była szybka i skuteczna. My plecaki daliśmy do środka samochodu, ale pozostali wiozący swój towar ze statku musieli rzucić na niezabezpieczony niczym dach. Ale kierowca miał to na względzie jadąc bardzo łagodnie. Pierwsze odwiózł babcię z kilkoma workami swojego towaru a potem zatrzymał się przy ciężarówce, gdzie kierowca ładował zapasową oponę od wulkanizacji pytając się czy jedzie do Lamaraela. Nie tylko odpowiedź była twierdząca, ale cała zachęta od kierowcy w naszą stronę nie pozostawiała nam wyboru. Była to ciężarówka na stałe przystosowana do przewozu ludzi. Dwie ławki wzdłuż i specjalnie skonstruowany dach blaszany, który miał chronić od słońca. Dach z blachy, więc czy ochrona tak skuteczna? To nie wydawało nam się za dobre, ale brak zaufania do podejścia praktycznego tubylców był oczywisty. Ta konstrukcja chroniła od gałęzi w lesie. Razem z kierowcą zajechaliśmy na terminal Bus, a tam stały same ciężarówki proponujące rozwożenie ludzi w różnych kierunkach wiosek rozmieszczonych w okolicach.
Terminal był bardzo ciekawy i niespotykany, choć nazwa brzmi wyniośle tutaj była po prostu praktycznym radzeniem sobie z takimi drogami, jakie są. Rzeczywiście po tamtejszych drogach to się sprawdza a poza tym ludzie mając bardzo daleko do miasteczka wożą ze sobą spore ilości bagażów jako swoich zapasów. Także oprócz tego ze ławeczki były zajęte w pełni i dwóch młodych chłopców siedziało na dachu ciężarówki jechały z nami worki ryży, cementu, ziół, worek zupek chińskich nawet kury powiązane za nogi leżały sobie w jakiejś wanience i wiele innych rzeczy, których nie sposób zgadnąć. Ale udało się jeszcze na środku zrobić hamak dla małego dziecka, które płaczem wzbudzało zatroskanie wszystkich pasażerek. Każda Pani czy starsza czy młodsza zaczęła uciszać to dziecko, klaszcząc w dłonie, to śpiewając a to robiąc miny. Ale trzeba wspomnieć, że ci ludzi zażywają jakiś smakołyk, po którym mają bardzo czerwone języki i zęby, ale te z czasem robią się czarne. Także te uśmiechy do dziecka mogły bardziej go przestraszyć niż uspokoić. Poza tym niczym ruszyliśmy poczęstowałem wszystkich kupionymi ciastkami, gdyż temat dwóch turystów był bardzo pocieszający dla wszystkich. Śmiali się z nas a my nie rozumieliśmy, z czego dokładnie. Ale nie pozostawało nic innego jak podobnie uśmiechać się i udawać, że bierzemy w tym udział, chociaż nic nie rozumiemy. Widać byliśmy dla nich dobrym tematem.
Mieliśmy wyjechać o pierwszej, ale udało się wcześniej zapełnić ciężarówkę i pojechaliśmy o pół godziny wcześniej. Kolejne trzy godziny drogi w kołyszącej i wspinającej się pod górki ciężarówki dawało się odczuć po kościach. Droga wiodła cały czas przez las i miejsca dla na niej było tylko na jeden pojazd. Poza tym asfalt był tylko w kawałkach, zatem cała droga to kamieniste podskakiwanie. Po drodze było kilka wiosek położonych zupełnie w lesie.
O spanie w Lamalera nie trzeba było się martwić, jeszcze w ciężarówce młody chłopak zaproponował nam ze możemy pójść do niego. Jak potem się okazało jego rodzina prowadziła skromny guest house za 80 tys. rupi za noc z serwisem All inclusive. Kierowca zawiózł nas prawie pod dom naszego noclegu. Warunki nie były imponujące, ale zwykły przeciętny dom indonezyjskiej prowincji. Mały drewniany z werandą i kombinowaną łazienką. Dostaliśmy piętrowe łóżko z zasłoną firankową służącą jako zapora od komarów a łazienka była na „kucąco” zaś prysznic to polewanie się wodą z małej plastikowej chochelki. Ale za to widok był bardzo piękny na cała wioskę i na plaże gdzie było widać rozłożone ryby jako zdobycze przywożone z morza przez tutejszych rybaków. W naszym hotelu spał także samotnie podróżujący Belg, który jak wspominał wybrał się w trzyletnią samotną podróż po świecie. Odwiedził na razie tylko Rosje i Indonezje. A plany ma bardzo szerokie i na pewno imponujące, aby odwiedzić wiele zakątków świata. Był także chłopak z Chicago i Indonezyjka z Jakarty Afriani, która razem z nami wracała do Maumere.
Wieczorny spacer rozjaśnił wiele możliwości korzystania z propozycji tego wioskowego świata rybaków. Na rano umówiliśmy się, że popłyniemy łódką na prawdziwe polowanie. Wiele opisów tego miejsca mówi o tym, że żyją tutaj bardzo prości ludzie zajmujący się połowem większych ryb a sposób na te połowy jest niezmienny od wieków. I to było prawdą. Mieszkańcy Lamalery słyną z polowań na wieloryby, ale okazuje się, że prawdziwych Waleni udaje im się złowić w ciągu roku może jeden, dwa czy maksymalnie trzy. Ale pewnie na takie wyzwanie z harpunem to nie jest mało. Rano wsiedliśmy do umówionej łódki razem z tubylcami i popłynęliśmy. Wcale nie trzeba było dużo czasu żeby zobaczyć małe „stado” delfinów pływających w sobie charakterystyczny sposób. Poruszenie na łodzi było oczywiste, nagle wszystko ożyło, ustawienie rybaków według przydzielony funkcji, jeden od silnika, dwóch młodych od wylewania wody z przeciekającej łodzi jeden od ostrzenia harpunów i dbania o liny a jeden ciągle na dziobie łodzi wypatrując możliwych zdobyczy.
Delfiny postawiły wszystkich w gotowości. Naostrzony harpun jest zaczepiony do liny z lnianego sznurka i włożony w długi kij z bambusa. Czymś takim trzymając w ręku na dziobie łodzi łowczy zamachuje się wypatrując najbardziej dogodnej odległości żeby uderzyć w zdobycz. Wszystko z dużym zaangażowaniem i ogromnym podnieceniem, jakby ten połów dokonywał się pierwszy raz a przecież dla nich jest to chleb powszedni. Trudno było fotografować tą całą akcję ze względu na kołysząca łódź i ich sprawność działania. W pewnym momencie długi kij bambusowy zakończony harpunem z liną uderzył z impetem w morze. Nachyliliśmy się wypatrując zdobyczy. Łowczy krzyczeli coś do siebie zmieniając role na łódce. Dla nas to jakieś manewry, ale dla nich pełne zaangażowanie tym polowaniem. Jakby sprawa była najwyższej wagi, albo od tego polowania wiele zależało. Zresztą zdobycz nie była mała i nie była lekka do wyciągnięcia. Delfin nie miał szans. Dostał drugim harpunem i powoli wyciągnięto go do łodzi. Wcześniej odbijając kamieniem w dziób dla zamroczenia. Widok trudny do zaakceptowania, ale taki sposób połowu towarzyszy tym ludziom dokładnie od wieków i jedynym, co się zmieniło to silnik w łodzi.
Wyciągnęli tego ssaka do naszej drewnianej skorupiny pływającej po morzu i wyjęli z niego żelaza. Ostatecznie dobili go żeby był nieruchomy. Upolowane zwierze nie należało do największych. Ale radość i śmiechy u łowczych wskazywały, że sprawę naprawdę traktują bardzo ambicjonalnie. Poskładali sznury w kręgi gotowe do kolejnego swobodnego rozwijania i w takiej gotowości wszyscy wrócili do swoich zadań wypatrując dalej jakiejś zdobyczy.
Nie było to takie proste i nie pojawiały się duże ryby na zawołanie, jednak doświadczenie rybaków brało górę. Dalej stada Delfinów nie było, co ścigać, są szybsze i zwinniejsze a polować można tylko na to, co pojawia się na wierzchu wody. Nie upłynęło może z 15 minut jak zaczęli pokazywać sobie palcami kolejną wypatrzoną potencjalną zdobycz. Niestety myśmy tego nie rozumieli i nic nie widzieliśmy, ale harpun był gotowy a motorniczy według wskazówki palca człowieka z dziobu łodzi robił manewry podpływając jak najbliżej. Nagle zamach harpunem i tylko zobaczyliśmy z boku łodzi odwróconego do góry swoim białym brzuchem żółwia. Został przebity jego pancerz a machanie ręka łowczych wskazywało, że to jakby zabawa. Bo pewnie zdobycz tego typy nie jest jakąś chlubą. Pierwszy raz widziałem dzikiego żółwia dotykając go, gdzie on w odruchu obronnym potrafi się schować w pancerze, ale tym razem z takim uszkodzeniem nie mógł tego zrobić. To druga zdobycz tego łowczego rejsu i upolowana w ten sam sposób.
Na specjalnym uchwycie na drewnianej łodzi było kilka wysuszonych babusów i widać było jak zależnie od wielkości możliwej zdobyczy nasz harpunowy dobierał sobie odpowiednią grubość bambusa. Poza tym harpuny, co prawda w niewielkiej różnicy, ale też miały swoje zastosowanie. To samo ze sznurami. Wszystko praktyka dopracowała w detalach a oni umieli z tego korzystać.
W pewnym momencie z daleka dało się dostrzec wybuchającą wodę w powietrze, to mogło oznaczać tylko jedno - wieloryba. Zatem silnik pełna parą popłynął w tamtą stronę. Trudno jest ocenić odległość na morzu, ale pewnie było jakieś 5 kilometrów. Kiedy dopłynęliśmy na odległość może 100 metrów od wielkiego morskiego ssaka on zaczął się chować się pod wodę. Zobaczyliśmy go po kilku minutach jakiś kilometr dalej i znowu w pogoń za nim, ale on powtórzył swoją zabawę. I łowczy musieli się poddać. Ale dało się widać fontanny wybuchające w górę i tylnią płetwę tego wieloryba. Pewnie nie należał do wielkich, ale jakby wyczuł, o co chodzi i wywąchując zagrożenie oddalił się zostawiając nas samych. To było niesamowite bez żadnej blokady mierzenia sił na zamiary, bez żadnego porównywania małej łodzi do wielkiego wieloryba, oni byli w stanie robić swoje. Albo naiwni albo tak doświadczeni i tylko praktyka daje im odwagę. A poza tym pewnie jest w tym coś z męskiej pożądliwości przygody i zdobycia wielkiego trofeum. Takiego może, które każdy chciałby mieć w swojej kolekcji, żeby sąsiedzi opowiadali wskazując, że to on zabił wieloryba. Taki zwyczaj i taka hierarchia w tej wiosce, taka właśnie mentalność mierzona na upolowane wieloryby a nie na posiadanie mercedesa jak w Europie. Ten świat ciągle może zaskakiwać swoją różnorodnością.
Bez włączonego silnika dryfowaliśmy tak z pół godziny wypatrując możliwej zdobyczy, jednak nic się nie chciało pojawić. Więc zmienialiśmy miejsca dryfowania czekając aż łaskawie mieszkańcy morza pokażą choćby swoje płetwy żeby nakierować nas na siebie. Wcale nie byli tak łaskawi wedle naszych oczekiwań. Była jeszcze jedna próba podjęci rzucenia harpuna w rybę o wysokim i długim ogonie, tyle, co można o niej powiedzieć patrząc na tafle morza, niestety w tym momencie było to chybione. Wystarczyło żeby sprytne ryby oddaliły się wyczuwając zagrożenie. Główny polujący z dziobu łodzi otrzymał kilka wyśmiewających gestów za to ze nie trafił, ale pewnie nie wszystkim jest to dane za każdym razem być celnym. Dwa na trzy rzucenia harpunem były sukcesem. To z naszego polowania możemy przywieźć.
Polowanie pewnie udane dla nas jako doświadczenie umiejętności, tradycji i możliwości, jakie zawierała ta przeciekająca łódź. Mieli ze sobą bambusowa torebkę, na początku myśleliśmy ze to tytoń do skrętów, jaki co chwila sobie robili paląc je związanymi jakąś trawką, ale było to rozrobione błoto do łatania przecieków. Łódź byłą drewniana i pewnie nie jedno przeżyła w morzu i można tylko domyślać się jej wieku. Na pewno nie jest mała. Ale nie przeszkadza to, żeby rzucać nawet na kilkudziesięciotonowe wieloryby.
Spaleni słońcem po jakimś czterogodzinnym polowaniu wróciliśmy do wioski. Łódź została niedaleko od brzegu na morzu a motorniczego, który parkował tam dowieźli inna mała łódką. Zdobycze zostały odpowiednio wypatroszone i pokrojone. Trzeba przyznać, że wiedza praktyczna jak to robić, jest u nich na dużym poziomie. Nam przypadł kawałek delfina z okolic górnej płetwy i mała część żółwia. To zostało zaniesione do naszej domowej kuchni z prośbą o przyrządzenie na obiad.
Po przygodach połowów zasiadłem w małym miejscowym sklepie na zimne piwko, które w Indonezji jest strasznie drogie. Ale po takiej przygodzie człowiek uważa się za wartego wypić sobie napój warty 30 tys. rupii (około 3,5 usd) W połowie butelki zaczął się w wiosce wielki rumor. Jakiś krzyki i zwoływanie się. Mężczyźni zaczęli biegać nerwowo wymijając się. Kobiety pokazywały palcem gdzieś w morze. Podniosłem się i ja z krzesła nie rozumiejąc, o co tutaj chodzi, skąd nagle takie poruszenie całej społeczności Lamaleri. Wychodząc spokojnie ze swego hoteliku właściciel sklepiku pokazał palcem na morze i coś powiedział dla mnie niezrozumiałego. Ale nie chcąc przegapić jakiegoś ważnego wydarzenia pobiegłem na plaże. Tam widzę mnóstwo mężczyzn spychających po kolei wszystkie łodzie z bambusowo –słomianych garaży do morza. Czyżby jakieś manewry? Może jakieś ćwiczenia.
Alarm okazał się prawdziwy i zamieszanie było ogromne. Chociaż tutaj każdy wiedział, co ma robić i jaka jest jego rola. Podeszły do mnie dziewczyny jakby z Japonii i mówią czy płynę z nimi? Ale ja dopiero, co wróciłem z morza i próbuję ochłonąć od mocnego słońca. Ale one prawie krzycząc w tym szumie i zamieszaniu tłumaczą, że mam duże szczęście, bo jest alarm związany z wpłynięciem dużego wieloryba do zatoki i wszyscy płyną żeby go upolować. Taka sytuacja zdarza się raz czy dwa razy w roku. Ja bez żadnego wahania mówię, że jakbym tylko miał, z kim to płynę. Takiej okazji nie można przepuścić. Zatem widzę, że obok mnie chłopi próbują ściągnąć łódkę do morza, podszedłem i chwyciłem jak oni za łódź z pytaniem czy mogę popłynąć a oni machają ręką - wsiadaj! Ale ja wam pomogę… Oni uparcie machają wsiadaj i nie gadaj, ty się nie znasz na naszej robocie. Tak to zrozumiałem, zatem pokornie wskoczyłem od łodzi a oni za mną. Żeby nie było, że jestem intruzem znając się na rzeczy po moim pierwszym rejsie chwyciłem małe wiaderko w gotowości wylewania wody. Tak żeby na coś się przydać. Moja łódź miała silnik, zatem ciągnęła inną łódź bez cywilizacyjnego osiągu. Wyobraźnia powoli dopisuje scenariusze z filmu „uwolnić Orkę” i przypływają myśli jak może się to udać z takimi łodziami.  I co to w ogóle znaczy wielki stary wieloryb. Jakie to wymiary? Jaka to waga? Jaki to ogrom? Nie pozostało nic innego jak całkowicie zdać się na nich i im zaufać, że wiedzą, co robią. Cała ta sytuacja to jakby walka o utrzymanie dobrego imienia wioski i jej, sławetności, jej honoru. Przecież wielu reportażystów czy podróżników czy wreszcie wiele wydań przewodników pisze o tej wiosce, że to istni mistrzowie w zmaganiu się z wielorybami. Dlatego jest to dla nich jakby potrzymaniem honoru wioski słynącej z harpunowego połowu wielorybów. Te kilka albo nawet kilkanaście łodzi w największej gotowości wypatrując gdzie może być ten olbrzym morski. Jakieś 7 kilometrów od Lamaleri zobaczyliśmy fontannę i unoszące się czarne „cielsko” wieloryba. Widząc to wszyscy płynęli w tym samym kierunku. Udało się nam, że my na samym przodzie, od tego momentu wyobraźnia nie była już taka łaskawa, zacząłem snuć plan zdarzeń, których można było się naprawdę przestraszyć. Ale teraz już nie mam żadnego wyjścia, musze z nimi. Zaczęły przychodzić myśli, co będzie jak zwierz przewróci łódkę, pytali mnie czy umiem pływać. Przecież to pytanie nie bez powodu. Jakby w tej akcji wszystko mogło się zdarzyć i każdy jest skazany na siebie. Trudno to jakoś ująć w ramy realności, kiedy płynie się po raz pierwszy na takie wydarzenie. Co się stanie? Tego nie mogłem wiedzieć, ale uczestniczyłem czymś, co budzi największy szacunek i zaangażowanie chłopów z Lamalera. Uczestniczyłem w historycznym momencie, chociaż patetycznie można sobie dopisywać wiele słów komentarza, jeśli nie do końca zna się rzeczywistość.
Widząc tego potężnego zwierza ustawiali się jakby dokładnie znali trasę jego przepływu, ale jeden jest w tym wszystkim minus, nie mogą się zanurzać. Pozostaje tylko liczyć ze zwierz pozostanie na powierzchni wody do pierwszego ataku. Niestety nie był tak łaskawy. Zanurzając się wypłynął jakieś 5 kilometrów dalej a potem znowu, a wszyscy pozostali bardzo zawiedzeni. Nam w dodatku zepsuł się silnik i musieliśmy na dwie łodzie jakiś czas wiosłować dopóki nie udało się, odpalić motoru.
Polowanie niestety nieudane trzeba odwołać, ale nie ma się, co martwić, takich alarmów pewnie jest bardzo wiele w ciągu roku. Uczestniczyć w takim poruszeniu wioski gdzie na krzyk zlatuje się bardzo wielu chłopów żeby płynąć albo przynajmniej zepchnąć łódź do morza to nie lada przeżycie. Po tym podniosłym momencie pełnym wyobrażeń, co to będzie jak wieloryb dostanie się w nasze ręce wracając z naprawionym silnikiem mogliśmy już spokojnie zjeść obiad z naszych wcześniejszych zdobyczy. Trzeba przyznać, że Delfin i żółw smakują bardzo dobrze. Ciężko nam było odróżnić smaki i musieliśmy się dopytywać, które mięso, z jakiego zwierzęcia. Ale Pani bez problemu nam pokazała, zresztą dla niej to pewnie częsty posiłek.

Wieczorkiem poszliśmy na spacerek drugą stroną wioski. Okazało się, że małym wzniesieniem jest duży kościół, szkoła i miejsce spotkania. Akurat musieliśmy przejść przez środek jakiegoś zgromadzenia. Wszystkie rozmowy zostały przerwane, bo nie lada atrakcja się zbliżała: dwóch białych. Jak się okazało było to zebranie modlitewne w intencji zmarłego nauczyciela z wioski, gdyż wcześniej w ciągu dnia odbył się jego pogrzeb. Odwiedziliśmy miejscowy cmentarz z dużymi nagrobkami wyłożonymi w większości płytkami jak z łazienki. Raczej nie było tam krzyży, ale kolorowe wizerunki Jezusa czy Maryi. A potem entuzjastycznie przywitał się z nami jakiś Pan z dokumentami pod pachą. Był to nauczyciel sportu w miejscowej szkole. Zapytałem, więc o księdza w tej miejscowości. Przedstawił mi stojącego obok niego młodego księdza, ale jak się okazało nie był to jedyny mieszkający tam kapłan. Poszliśmy, więc na plebanię i zastaliśmy Proboszcza. Obydwaj księża to lokalni kapłani pochodzący właśnie z wyspy Flores. Jest ich dwóch, bo w niedzielę mają do obsłużenia 9 kaplic w okolicznych wioskach. Przy herbacie i miejscowym przysmaku przypominającym naszego ziemniaka rozmawialiśmy o sytuacji kościoła w Indonezji i na Flores. Okazuje się, że jest on tutaj na wyspie bardzo prężny, bo w tej diecezji w Maumere jest Seminarium Duchowne i kształci się tam jakieś 120 kleryków. A z parafii Lamalera pochodzi obecnie 6 alumnów. Także jest, co podziwiać z ducha tego uchowanego kościoła pośród tak licznych Muzułmanów w Indonezji.
Wizyta u Proboszcza pozwoliła wiele wyjaśnić i zrozumieć o miejscowych ludziach i ich postawach religijnych. Jedno jeszcze trzeba dodać, tak licznie mijane kościoły na Flores wcale nie dowodzą, że nie ma tutaj muzułmanów. Bo choćby w Lamalere można było spotkać panie z charakterystycznymi czadorami.
Rano nasza ciężarówka odjeżdżała o 4 godzinie. Musieliśmy bardzo wcześnie wstać, ale nasza gospodyni była łaskawa zapukać o odpowiedniej porze, żeby się nie spóźnić. Razem z Krzysztofem i Afriani wsiedliśmy żegnając się z nasza Panią i czekało nas trzy godziny podskakiwania na ławkach ciężarówki żeby dojechać do Lawoleba. Ale droga zleciała dość szybko. Stamtąd wzięliśmy szybki statek do Larantuka. Rzeczywiście zawiózł nas w półtorej godziny a nie jak wcześniej płynęliśmy trzy. Potem wspólna taksówka do Maumere, tak przynajmniej można dzielić koszty, jeśli wsiada się w większej ilości osób. Z Maumere pojechaliśmy zwykłym publicznym autobusem do Moni.
 

11. Polowanie na wieloryba

10. Samolotem, taksówką i statkiem do celu

W drodze do portu Lewoleba

Dotychczasowe nasze doświadczenia z kupowaniem biletów na samolot były bardzo dobre tzn. przychodziliśmy na lotnisko nawet godzinę przed odlotem i kupowaliśmy bilety. Myśleliśmy, że taka sama historia będzie z opuszczeniem Borneo. Niestety rzeczywistość nie była tak łaskawa. W naszym hotelu było małe biuro, które obsługiwało sprzedaż biletów lotniczych, ale miła Pani oznajmiła nam, że wszystko na dzisiaj i na jutro jest full. Lekko załamaliśmy się. Bo przecież szkoda czasu na czekanie, a innej możliwości wydostania się z Borneo nie ma. Co prawda zostaje statek, ale on bardzo długo płynie i podejrzewam, że bilety wcale nie byłyby tańsze. Jednak udało nam się po godzinnym szukania w innej agencji kupić bilety przez Makasar na Sualesi do Denpassar na Bali. Stamtąd na kolejny dzień kupiliśmy bardzo drogie bilety lokalne z międzylądowaniem do Maumery na wschodzie wyspy Flores. Był to dziewiczy lot niewielkim turbośmigłowym samolotem produkcji chińskiej. Ale jak widać żyjemy.
W Denpassar zobaczyliśmy tylko centrum miasta, gdzie trzeba przyznać, że chyba było to najbardziej brudne miasto z dotychczas odwiedzonych, co wzbudziło zdziwienie ze względu na sławetność Bali wśród turystów na całym świecie. Jeszcze jedno nam się udało, spróbować miejscowego wyrobu alkoholowego tzn. Araku. Siedząc przy sklepie gdzie był dostępny Internet dziwiliśmy się, jaka panuje tutaj prohibicja i ze młodzież z używek ma tylko papierosy. Tymczasem siedzący obok młodzi chłopcy zaproponowali nam łyk araku. No to nauczyliśmy ich polskiego toastu „na zdrowie” i wypiliśmy. Na jednym łyku się skończyło. Bo oprócz tego, że był mocny to jeszcze nie wpływał do żołądka, ale zostawał w przełyku, co wzbudzało nie miłe uczucie. Ale obraz prohibicji indonezyjskiej mieliśmy urzeczywistniony.
Rano poszliśmy na lotnisko po bilety, potem wspomniana wizyta centrum miasta i tutaj kolejny raz nauka jak dotychczasowi taksówkarze potrafią oszukiwać. Jechaliśmy taksówką gdzie kierowca włączył taksometr i za całą trasę wyszło taniej niż 500 metrów z lotniska do hotelu. Tak to bywa jak pierwszy raz odwiedza się jakiś kraj. Według przysłowia, że trzeba frycowe zapłacić zanim będziesz wiedział, o co chodzi.
Między lądowanie na trasie z Denpassar do Maumere było w Luanbadżio. Lotnisko bardzo małe jakby samolot wylądował na bezludziu i wszędzie trzeba było szukać domów. Ale pewnie to mylne w Indonezji, bo domy tutaj nie są wielkie i małe miejscowości potrafią się ukryć w bujnych i wysokich drzewach. W Maumere kolejne doświadczenie turystycznych naganiaczy. Jeden okazał się bardzo profesjonalny. Bo kiedy pytaliśmy o cenę, on usilnie zapraszał do siebie zapewniając, że pokaże nam zdjęcia z proponowanego programu i pogadamy o cenie, bo tutaj jest za dużo ludzi. Nie mieliśmy wyjścia, pojechaliśmy z nim. Ale tym razem to my postanowiliśmy być sprytniejsi. Uzyskaliśmy wszystkie dokładne informacje zanim spytaliśmy o cenę. Powiedział nam wszystko o miejscach proponowanych na Flores o wyjeździe do Lamalera z godzinami odjazdów promu i ciężarówki zabierającej ludzi do tej wioski wielorybników. Na końcu, kiedy powiedział nam cenę. My oczywiście odparliśmy, że to za drogo i zastanowimy się idąc na miasto coś zjeść. Ale dla niego było to obraźliwe, bo zwinął materiały prezentujące nam program i odwracając się z zapalanym papierosem powiedział, że jedźcie sobie z innym. No to poszliśmy, a że nie trudno wyróżniać się spośród mieszkańców Indonezji za drugim skrzyżowaniem zatrzymuje się taksówka i pyta: gdzie chcemy jechać? Pokazaliśmy miejsce na mapie i zaproponowaliśmy naszą ceną za dojazd do Larantuka a on zgodził się na naszą cenę. Był to bardzo wesoły przejazd, bo kierowca okazał się niezłym dowcipnisiem. Ale te 140 kilometrów pokonał w trzy godziny po wąskich i krętych drogach. Mieliśmy okazję obserwować zachodzące słońce na tle plantacji palm kokosowych. Co naprawdę było miłym widokiem.
Oprócz tego widoku to, co jechało razem z nami to krajobraz „floreskich” wiosek. Bardzo małe i bardzo skromne. Wiele domów było zbudowanych z babusa. Najbardziej okazałe były budynki szkoły. Wszystkie przyozdobione flagami indonezyjskimi gdyż 18 sierpnia Indonezja ma swoje narodowe święto. Jadąc przez te wioski ma się wrażenie, że dom mają tylko do spania i jedzenia. Bo czas spędzają na zewnątrz siedząc grupkami i rozmawiając ze sobą. To miłe i niestety rzadkie w Europie. Do Larantuka dojechaliśmy wieczorem. Hotele w pobliży statków były zajęte, ale znaleźliśmy nocleg u Abdula w obskurnym rodzinnym hoteliku. Trzeba przyznać, że bardzo miło. Kolację zjedliśmy nad wodą, gdzie było skupisko obnośnych restauracji. Kuchnia to zwyczajny grill palony wysuszonymi skorupami z kokosa a lada to wózek na kółkach. Stoły pod folią jak kiedyś domki weselne montowane na czas imprezy. Ale serwowali świeże ryby i co trzeba przyznać bardzo smaczne i pożywne.
Rano statek do Lewoleby mieliśmy o ósmej. Obawiając się przepełnienia przyszliśmy o godzinę wcześniej. Odpływały dwa statki, które – jak sądząc – z wyglądu wcale nie były najnowsze. Ale dziesięciocylindrowy silnik z Mitschubisi dawał sobie radę. Statek rzeczywiście załadowany w większości towarami. Pełno tekturowych pakunków z zapasami i worków z ryżem. Dziób statku to wystawa kilkunastu motorowerów a środkowa część to dwa piętra ludzi. Ubikacja z dziurą bezpośrednio do wody a miejsca, gdzie, kto woli nawet na dachu. Trzy godzinny rejs to nie lada przygoda poznania indonezyjskiego transportu morskiego łączącego rozsypane wyspy. Byliśmy jedynymi białymi na statku, co od razu zostało zauważone i budziło nie jeden uśmiech na twarzach tubylców. Wielu po prostu przechodzą obok mówiło pierwszym: „hello Mister”. Oczywiście grzeczności nie było końca. Tutejsza otwartość nie ma sobie równej. Ludzie bez skrępowania siedzieli lub leżeli sobie na siedzeniach zajmując miejsca innym, ale nie było żadnego problemu żeby ktoś usiadł sobie na schodach albo na barierce chroniącej od wypadnięcia do wody. Ludzie raczej milczący i ospali, ale przy tych temperaturach nie ma się, co dziwić.

10. Samolotem, taksówką i statkiem do celu

9. Penetrowanie wyspy Borneo

Spotkanie z tarantulą

Na rano byliśmy umówieni do wyjazdu na północ Borneo. Jakieś 7 godzin jazdy, aby zobaczyć prawdziwą dżungle i żyjące tam orangutany. Droga była męcząca ze względu na długość pokonywanego odcinka. Ale była to możliwość zobaczenia prowincji Borneowskiej i zobaczyć jak mieszkają ludzie na tej wyspie poza miastem. Jest to obraz zdecydowanie bardziej uboższy. Miasta bez wątpliwości są jakoś zorganizowane, ale wioski przydrożne to prawie sam handel napojami, lekką przekąską, albo małe restauracje. Pewnie jedynie z tego ludzie tutaj żyją. Wszystkie te obiekty handlowe maja skromny wygląd zbitych desek, jakby wystawionych tylko na jeden czy dwa sezony. Ludzie całymi rodzinami leżą przy swoim biznesie i wyczekują aż się ktoś zatrzyma i wspomoże ubogie życie kupując oferowany towar. Zaplecze sklepików to ich mieszkanie. Zaglądając do takiego jednego, gdzie mieszkali rodzice z piątką dzieci, a mieli do dyspozycji dwa małe pokoiki w tym jeden był kuchnią salonem i sypialnią. Nie ma to żadnego wyglądu poza wspomnianymi deskami, gdzie przez szpary prześwituje słońce. Ubrania leżą na jednej kupce bez żadnej szafy, a toaleta jest gdzieś za budynkiem w lesie. Dzieci nie mają żadnych zabawek, dało się zauważyć jednego młodego chłopca, który miał skonstruowany rower z drzewa. Oczywiście drewniane kółka nie mogły się obracać, ale jego dziecięca fantazja dorabiała swoje. Siadał na ten rowerek i wydając dźwięki jakby jechał motorem pchał to przed siebie mając przy tym wiele radości. Poza tym dzieci przywożone na skuterach ze szkół miały charakterystyczne mundurki. Szkoła pozwala się jakoś odznaczać i mieć okazję do dumy przez taki wygląd.
Przydrożna restauracja, do której zajechaliśmy miała swoje małe kuchenne zaplecze, chociaż potrawy były przygotowane i wystawione za ladą. Można było pokazać palcem, co się chce, tylko trzeba było pilnować ilości, żeby nie była to miara dwulatka. Plastikowe krzesła i stoliki a pod jedną ścianą płaskie powierzchnie jakby przygotowane do skorzystania dla zmęczonych, żeby była możliwość drzemki w czasie podróży. To trzeba przyznać bardzo praktyczne i na pewno potrzebne w długiej jeździe kiepskimi drogami. A drogi pozostawiały wiele od życzenia i wołały o naprawę. Dziura poprzedzała dziurę i nie były wcale takie małe, ale trzeba było czasem zwolnić do zera i powoli ruszać jak przez wysoki i niezabezpieczony przejazd kolejowy. Poza tym dało się odczuć ukształtowani terenu. Jakby setki pagórków, które trzeba było pokonać wyjeżdżając na górę i zjeżdżając w dół. Tę czynność trzeba było powtarzać dziesiątki razy.
Widoki odpowiadały wyobrażeniom o Borneo. Gdzie okiem sięgnąć tylko zielono i bardzo bujnie. Zresztą przy takiej wilgotności i intensywnych opadach przez pół roku nie ma się, co dziwić, że roślinność daje sobie radę jak nigdzie indziej. Na przykład można podać pewien teren gdzie nasza przewodniczka mówiła nam o wielkim pożarze 30 lat temu. Wystarczyło tyle lat żeby nie został żaden ślad a drzewa wróciły do swoich dorosłych rozmiarów.
Dojechaliśmy wreszcie do rzeki gdzie trzeba było się przesiąść na mała łódeczkę w kształcie czółna. Tam załadowaliśmy nasze zapasy i plecaki i popłynęliśmy do kampingu do dżungli. Tam zajęliśmy swój pokój a Pani poszła przygotowywać kolację. Wieczór zapadł bardzo szybko, zatem odpalono kampingową elektrownię, która rozświetliła całość budynku. Mieściło się tam kilka małych pokoi z drewnianymi i twardymi łóżkami. Ale w takim miejscu nie przeszkadzają podobne niewygody.
Po kolacji był w planie spacer do dżungli żeby zobaczyć wychodząca na łowy Tarantulę, czyli największego pająka. Z latarkami szukaliśmy czegoś czarnego, co mogło przypominać skorpiona, ale dla nas laików nie było to takie łatwe. W pewnym momencie przewodnik kazał nam zaczekać na szlaku a on poszedł w dżungle. Nie było go może z 10 min, gdy nagle zaczyna nas wołać szeptem machając przy tym światłem latarki. Kiedy doszliśmy do niego Tarantula już czekała u wejścia do swojej małej norki w ziemi. Była dla nas tak łaskawa, że nie bojąc się wyszła całkowicie przechadzając się po liściach. Okaz rzeczywiście imponujący i nie koniecznie budzący odrazę, jakby niektórzy sądzili po wyglądzie albo samej nazwie pająka. Niestety tego zwierzaka się nie dotyka. Można tylko z góry popatrzeć na jego wielość nóg i jak się wydaje miłą „sierść”. Pająk, który nie wije pajęczyny, ale nurkuje w norze. Gdzie w chłodzie i ciemności ziemi spędza dzień, żeby w nocy polować. Nie ukrywam, że zachwytów nie było końca. To tylko jedna z wielu tajemnic, jakie kryje dżungla. Jednak trzeba dobrze patrzeć, albo dobrze się znać żeby coś takiego zobaczyć. Wieczorne łowy zaliczamy do udanych.
Trudno jest spać w takiej wilgotności powietrza, ale zmęczenie było dla nas pomocne. Śpiąc tylko pod moskitierą rano można było odczuć lekki chłodek, co pozwoliło skutecznie się przebudzić. Tym razem czekała nas wyprawa żeby poszukiwać Orangutana. To dopiero sztuka! Tym razem już przy świetle słońca z głowami zadartymi do góry i wpatrzeni w konary drzew poszukiwaliśmy dużych rudych małp. Czas pokazywał, że nie jest to łatwe, albo małpy świetnie się bawią z nami w chowanego. Po jakiś trzech godzinach poszukiwania zaalarmowani. Przez innych szczęściarzy udało się wypatrzeć matkę z małym małpiszonkiem. Siedziała wysoko na drzewie a do brzucha przyczepiony był mały. Nie była tak łaskawa dla nas, bo po chwili zaczęła się przenosić z drzewa na drzewo i wreszcie osiadła wysoko, ale przysłonięta innymi konarami. Jednak ogromna małpa z dużą gębą i rudym kolorem włosów. Coś, co wyróżnia Orangutana spośród innych małp. Rzeczywiście majestatycznie, spokojnie i pewnie zachowując największe bezpieczeństwo ze względu na małego wędrowała po drzewach. O ile pamiętam wszelkie inne małpy robią to szybciej i skoczniej. Pokazują tylko swoją dzikość i płochliwość. Tutaj prezentowała się raczej królewskość. Zaszczyceni takim widokiem próbowaliśmy również po południu upolować podobne widoki, ale tym razem nie mieliśmy już szczęścia.
Do kempingu zjeżdżało się coraz więcej osób, Francuz, para Holendrów i nasz sąsiad Słowak z Koszyc i Czech, który pracował w Palikpatan w lasach. Znał nieco indonezyjski a jego praca polegała na wspólnej kontroli z tubylcami zasobów leśnych Borneo. Dlaczego to ważne? Jak sam wyjaśniał zjeżdżają się tutaj ogromne korporacje światowe chcąc nie tylko wydobywać ropę czerpiąc z tego zyski zostające w Europie czy Ameryce, ale pojawiają się producenci kosmetyków i farmacja. Ci ostatni ze względu na olej z palm. To pożądany surowiec w tej branży a na Borneo jego pozyskiwanie jest jeszcze w miarę tanie. Jak wiadomo biznes nie liczy się z przyrodą tylko chce ją wyssać do końca. Stąd też potrzeba jest zagranicznych obserwatorów żeby informowali świat jak to wszystko się odbywa z pominięciem szacunku dla matki przyrody.
To, co można głęboko doświadczyć w dżungli to powietrze. Człowiek czuje się jak w piekarniku. Mimo że temperatura nie jest za wysoka jak ten teren świata, ale wilgotność powoduje ogromne pocenie. Tak naprawdę spacerując chodzi się cały mokry. Puszcza swoimi wrotami gęstości roślin zamyka przewiewy i naturalne wentylacje. O klimatyzacji nie wspominając. Drzewa po 400 czy 500 lat jak tłumaczył nam człowiek mieszkający w tej puszczy są grube i wysokie pewnie ponad 50 metrów. Więc odgrodzenie od wiatru jest spore. Człowiek w tym gąszczu jest mały i pewnie wobec świata zwierząt bezradny. Niby na wolnym powietrzu, ale podszycie jakby zamknięcia. Poza tym nie da się chodzić inaczej jak tylko wydeptanymi ścieżkami. Chyba ze będzie się wyposażony w maczety. Każda wysokość roślin i każda grubość. I co najważniejsze każda ma swoje przeznaczenie. Albo na schronienie albo na pożywienie. Przyroda nie lubi pustki, stąd zapełnia i wykorzystuje każdy swój element. I jeszcze jedno warte podkreślenia, dżungla nie milczy ani chwili. Cały czas gra symfonię na tysiącach albo milionach instrumentów. To wszystko fonicznie i logicznie ułożone w całość budzącą zachwyt. Można tylko odwracać głowę dookoła wypatrując lub nasłuchując skąd dobiegają mocniejsze lub cichsze dźwięki a przy tym próbować zgadywać grajka. A co najbardziej przyprawia o strach to nie drapieżniki, ale komary i wszelkiego rodzaju moskity. One przenoszą najwięcej chorób i potrafią usiąść na ciele a człowiek poczuje to dopiero w momencie ugryzienia. Wtedy może być za późno. Wrażliwe ucho słyszy tylko lekkie brzęczenie a już włącza się najwyższy poziom czujności. Wszelkie środki działają tylko przez chwilę, a komary pchają się do ciepłego spoconego ciała wydającego dla nich zachęcający zapach. Malaria nie jest tutaj takim zagrożeniem jak w Afryce, ale występuje a ilość insektów na pewno jej w tym pomaga.
Kolejny dzień o szóstej rano próbowaliśmy jeszcze zapolować na Orangutana, ale przez godzinę się nie udało. Potem śniadanie i długa droga powrotna do Plikpapam. Po drodze wstąpiliśmy do wioski gdzie mieszkają Dayakowie. Ludność etniczna Borneo. Ale nie są to już ludzie ubrani w tradycyjne stroje, i poza jedną mieszkanką nie noszą naciągniętych uszu od ciężaru kolczyków a raczej czegoś cięższego. Mieliśmy szczęście, że kobieta akurat wracała do swojego domu. Z daleko widać było, że kolczyki, które powinny być zawieszone przy uchu są na jej piersi. I nie jest to żadna przesada. Takie miała długie naciągnięte uszy. Ale w głębi Borneo żyją jeszcze plemiona, Dayaków którzy do dzisiaj tym się odznaczają.
 

9. Penetrowanie wyspy Borneo

8. Balikpapan

Z dala od miastowego zgiełku

Do Balikpapan przylecieliśmy nocą, zatem nie było żadnej alternatywy jak wziąć taksówkę z lotniska i pojechać do hotelu wskazanego przez taksówkarza. Trzeba było tylko określić cenę, do jakiego hotelu chce się jechać i mniej, więc gdzie ma być położony w centrum czy poza. Zależało nam bardziej na centrum. Ale jak się okazało z przedziałem cenowym, jest wielu chętnych na nasz standard i hotele były pozajmowane. Trafiliśmy do hotelu Aqiu w samym centrum miasta. Mimo późnej pory trzeba było jeszcze pożywić się kolacją, bo byliśmy bardzo głodni. W sąsiedztwie naszego lokum była mała tradycyjna indonezyjska restauracja prowadzona przez trzy młode dziewczyny. Ale do zamówienia znalazła się i czwarta, która obsługiwała obcokrajowców jak się domyślam, bo od razu zawołano ją z zaplecza. Tradycyjnie ja „chickena” a Krzysiek „fisha”. Wszystko było przygotowywane na widoku i przynajmniej wiedzieliśmy, że jest świeże. W czasie posiłku towarzyszyła nam głośna muzyka coś jakby indonezyjskie disco polo. A do tej muzyki zaczepnie wobec nas tańczyła mała dziewczynka uśmiechając się przez cały czas w nasza stronę. Po swoich tanecznych pokazach przeszła do fotografowania nas, ale nie była tak dyskretna jak jej zależało. Natomiast na gesty przywoławcze, że bez problemu zrobimy sobie zdjęcie razem reagowała tuląc się do jednej z kucharek. Na koniec jednak podała rękę. Śmieszna sytuacja, ale po raz kolejny dowodząca, że nie ma tutaj za wiele białych, a przynajmniej nie jadają w takich restauracjach.
Balikpapan wydawało się miastem nad wyraz nowoczesnym i o wiele czystszym niż Jogyokarta czy inne mijane miasteczka. Pewnie jest to wynik bardziej zamerykanizowania tego terenu przez obecność ludzi pracujących w korporacjach naftowych. Indonezja jest bodajże trzecim na świecie eksporterem ropy naftowej a na Borneo wydobywa się jej spory procent tego eksportu. Stąd większe firmy naftowe mają tutaj swoje oddziały.
Borneo jest trzecią, co do wielkości wyspą na świecie i największą w Indonezji. Ale zamieszkuje ją jedynie 7 % populacji tego wyspowego kraju. Reszta to dżungle, które są trudne do przemierzenia i pewnie jeszcze trudniejsze do okiełznania pod uprawę. Wilgotność i spore opady przez pół roku pomagają takiej charakterystyce wyspy. Dlatego dla śmiałków i odkrywców wciąż pozostaje jednym z naczelnych celów eksploracji. Można tutaj wędrować z maczetą i przecinać drogę puszczy. Można śmiało penetrować wielkość rzek po same źródła okrywając bogactwo wodne przecinające dżungle. Żyje tutaj pewnie cały atlas zwierząt lądowych i pewnie nie wiele mniej z ryb.
Rano daliśmy sobie czas na leniuchowanie i odrobienie niedospania. Zwlekając się po dziewiątej rano z ogromnym trudem z miękkiego łoża, zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy dopytywać o chętnych w pomocy do turystycznej penetracji wyspy. Jak zwykle z tym nie ma żadnego problemu, bo szef hotelu wyjął telefon i zadzwonił do znajomego przewodnika. Kazał tylko zaczekać godzinę na niego. Rzeczywiście z zegarkiem w ręku zjawił się młody człowiek, który jak by się zdawać mogło o możliwościach zwiedzania Borneo wiedział wszystko albo prawie wszystko. Zaproponował swój program, ale dla nas wydał się za długi i bardzo wymagający jak przynajmniej na moją kondycję. Ale po chwili rozmowy doszliśmy do porozumienia, co będzie najbardziej odpowiednie na naszą kondycje. I znowu ta sama historia, samochód był na telefon.
Pojechaliśmy do portu i wsiedliśmy do małej łódeczki, żeby popłynąć na deltę rzeki wpływającej nieopodal do oceanu. Nabrzeże to duży port ze stacją do napełniania ogromnych tankowców w ropę. Nie dało się tego pominąć nawet powonieniem. Poza tym woda w nabrzeżu była czarna jak ropa. Co pewnie jest ubocznym skutkiem tutejszej rafinerii. Dalej parking zdezelowanych starych nieużywanych statków, które lata świetności mają już za sobą. A w sąsiedztwie nadbrzeżna wioska zbudowana na palach, bo wiele z domostw zachodzi w morze. Wygląda to z daleka jak las drzew powpinanych w wodę. Zresztą domy bardzo skromne i świadczące o tym. Ze mieszkają tutaj ludzie raczej ubodzy. Nasz kierowca łodzi podjechał pod jakiś taki morski budynek i krzycząc zaczął budzić śpiącego człowieka przy oknie. Okazała się ze jest to stacja paliw dla łódeczek. Podał mu wąż i zatankowaliśmy. Płacąc za paliwo włożył pieniądze do wiaderka i liną paliwową ekspedient wciągnął sobie. To samo z wydaniem reszty.
Kiedy zaczęła się rzeka, zaczął się też zmienić kolor wody na bardziej brązowy. I pewnie tak jest w całość tej rzeki. Tak śmiało płynęliśmy sobie a rzeka prezentując ostre zakręty, gdzie trzeba było maksymalnie zwalniać zaczęła się zwężać. Aż do momentu gdzie spokojnie zwalone drzewo leżało od brzegu do brzegu. Taka podwodna przeszkoda rozwaliła coś w silniku naszej łodzi. Silnik zgasł a kierowca zagadnął po swojemu, co pewnie nie koniecznie musiało mieć brzmienie cenzuralne, tak sądząc po jego minie. Zdjął buty i spodnie i stanąwszy na brzegu zaczął grzebać w narzędziach. Jego kombinerki pewnie nie były używane z 10 lat skoro chwilę zeszło je otworzyć. Ale udało się naprawić wiertło silnika. A do naprawy posłużył filtr od papierosa. To ciekawy zastępczych części i jeszcze ciekawszy sposób naprawy silników yamachy. Ale nie ważne jak ważne, że się udało. Poziom wody był bardzo niski stąd nie dało się dalej płynąć, ale po jakiś kilkuset metrach wiosłowania wróciliśmy do bazy hotelowej.
To ciekawe, że nie tak daleko od miasta, a tak urokliwe miejsce przy rzece. Jakby pierwsze liźnięcie jakiejś dzikości. Jakby brama wstępna do przestworzy dżunglowej możliwości Borneo. Niech te słowa nie będą przesadą, ale takie się ma wrażenie, kiedy wypłynie się z miastowego zgiełku do wąskiej rzeczki, która zaczyna się daleko w dżungli przemierzając setki kilometrów z zachodu na wschód wyspy. Mijając pewnie nie jedno plemię żywiąc ich swoim bogactwem ryb i dając możliwość picia wody i kąpania się. Poza tym bujna roślinność nabrzeżna nie pozwala spać wyobraźni. O tyle jest to łatwiejsze, że bujność tej roślinności jest bardzo zielona. Więc wystarczy sobie tylko dopowiedzieć, co jest kilka kilometrów dalej.
Balikpapam jest miasteczkiem nadbrzeżnym, więc poszliśmy spróbować owoców morza, ale o godzinie 16 niewiele jest czynnych restauracji żeby podać świeżo smażone krewetki. Ale jednak się udało. Wypić świeże soki bezpośrednio robione z owoców na naszych oczach. Smak wciągający i chciałoby się wypić jeszcze bardzo wiele tych szklanek, ale ten sok jest bardzo syty i niestety nie da się za wiele. Po jednym takim soku czuje się jakby człowiek zjadł pół obiadu.
 

8. Balikpapan

7. Pociągiem do Surawaya

Pociągowa autostrada handlowa 

Wyspa Jawa słynie ze swojego wulkanicznego ukształtowania i skupiła na sobie większość wulkanów tego sejsmicznego terenu. Poza tym tutaj często dochodzi do erupcji. Dlatego w podręcznikach do geografii ta wyspa występuje jako przykład skupiska wulkanicznego.
Po nocnym i porannym spotkaniu z wulkanem wróciliśmy do Probolinggo. Pakowanie nie zajęło nam wiele czasu w hotelu, bo kierowca obiecał poczekać i odwieźć nas na stację kolejową. Tam kupiliśmy bilety na ekonomiczna klasę do Surabaya i poszliśmy na obiad. Był to pierwszy posiłek w tym dniu a dochodziła 12 w południe. Z melodiami brzusznymi zasiedliśmy w typowej małej restauracji niedaleko dworca. Tym razem wzięliśmy Noodles, – czyli tamtejszy makaron. Pani nabierała go do głębokiego talerza jakby chciała nalać zupy i trzy razy wyjmowała talerz pokazując mi i patrząc w oczy z pytaniem czy tyle? Nie umiała po angielsku, ale i ja nie wiedziałem jak to powiedzieć żeby dała przynajmniej tyle ile może pomieścić ten talerz. Stąd trzykrotne spojrzenie z wymownym znakiem – Tyle? Czy jeszcze? Ja z podniesionymi brwiami zawsze odpowiadałem na te spojrzenia tak samo – poproszę jeszcze? Indonezyjczycy w większości są niżsi ode mnie i są bardzo szczupli. To może ona chciała ugościć nas swoją miarą. Tymczasem Polak potrzebuje, stąd takie odpowiedzi błagalne – kobieto, nie pytaj, tylko ładuj w ten talerz ile wlezie!
Kiedy spokojnie kończyliśmy nasze jedzonko, przybiegł Pan i krzyczy od drzwi pokazując na swoje ucho, że słyszał zapowiedź pociągu do Surawaya. A przecież w promieniu 10 metrów wszyscy już wiedzieli, co jedliśmy i gdzie jedziemy. Po takim alarmie, którego znaczenia oczywiście trzeba było się domyślić, bo był wygłoszony po indonezyjsku, zerwaliśmy się z plecakami. Rzeczywiście podjechał pociąg, ale w przeciwną stronę. Alarm odwołany a nam przyszło jechać drugi raz pociągiem w tym kraju i drugi raz był spóźniony. Ale tym razem jakąś godzinę czterdzieści minut. Ostatni wagon nie zostawił dla nas miejsca, ale gdzieś siedliśmy zaproszeni gestem tęgiego człowieka. To jest naprawdę niespotykane. Ale jak zwykle spektakl pt. „obcy w pociągu” zaczął się na dobre, bo każdy ruch był obserwowany i śledzony. Kiedy wreszcie siedząca obok młoda dziewczyna zapytała, z jakiego kraju jesteśmy, to posypały się do niej pytania ze wszystkich stron – skąd Oni? Każdy chciał wiedzieć. Taka nasza rola. Ale to jest bardzo miłe.
Pociąg indonezyjski ma jeszcze jedną przypadłość. Jego środek to autostrada spacerowa wszelkiej maści handlarzy, grajków, kalek z wystawionym workiem lub prezentujących talenty muzyczne. Handlarze przekrzykują się wzajemnie i rozmijają albo proponując towar do sprzedania albo zostawiając go na siedzeniu a potem odbierając, jeśli nikt nie kupi. Siedzieliśmy w ostatnim wagonie, który był otwarty na przestrzał. Handlarze przy ostatnim siedzeniu nawracali i od nowa głośną zachętą krzyczeli, co mają do sprzedaży. A niektórzy z nich chwilę odpoczywali i z powrotem zaczynali obchód. Także jadąc jakieś tylko półtorej godziny tych samych obnośnych handlarzy dało się widzieć na trasie przelotu środkiem wagonu po kilka razy. Jedynie niepełnosprawni nie byli tak szybcy jak śpiewający niewidomy, zamiatając niski pan z bardzo wygiętymi nogami, Pani bez ręki, gdzie jeden palec wyrósł jej przy ramieniu, Pan z dolegliwościami nóg pełzający przez całą długość pociągu na tylnej części ciała. I tak można wymienić niesmaczne rzeczy, ale bieda żeby nie byłą zabójcza musi być zaradna.
Po przyjeździe do Surawaya, od razu pojechaliśmy na lotnisko i wzięliśmy lot do Balipaktan na Borneo. Mam nadzieję, ze to dopiero będzie przygoda nawiązująca do książek Pałkiewicza.
 

7. Pociągiem do Surawaya