Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

Wspomnienia, Indie

13. Mont Everest, Bohtapur, Katmandu i uprawa ryżu

Majestat gór i podróż na dachu autobusu

Rano 25 lipca 2009 r. wstaliśmy, jak było zaplanowane o 5 rano i poszliśmy szukać taksówki na lotnisko. Z tym tutaj nie ma żadnego problemu, gdyż sami się proszą o to, żeby jechać. Kwestia tylko ile wytargujesz. Co więcej, za 300 rupi nepalskich powiedział, że zawiezie, poczeka i wróci z nami. Chciałem, żeby sobie pojechał, bo pod lotniskiem nie brakuje taksówek, ale pewnie jak każdy taksówkarz umiejący angielski, jeśli dorwie Białasów, to chce ich wozić jak najwięcej, bo za spokojną jazdę ma najlepiej płacone, a czasem decydują się na dalsze trasy. Sprawdzanie, czy czegoś się nie wnosi jak wszędzie, taki lotniskowy standard, nawet na tego typu lotach. Czekając na samolot spotkaliśmy kolejnych Polaków. Tym razem z Sieradza. Lecieli do Lukli, skąd wybierali się do base camp pod Mount Everestem. Kosztowało ich to 500 USD i wychodzą na ponad 5000 m.n.p.m. Na pewno zapowiada się ciekawie. Yeti airlines, czyli mały zielony samolot wzniósł nas na niewielką wysokość. Co najważniejsze pogoda dopisywała i widoczność była wymarzona, tym razem znowu niebiosa sprzyjały odsłaniając przed nami największe potęgi natury na tym świecie. Najpierw ja miałem widoki, bo góry były z mojej strony, wracając Piotr mógł się zachwycać pięknem gór. Okna w samolocie w odcieniu niebieskiego, więc nie wiem jak zdjęcia będą wyglądały na komputerze. Każdy miał okazję wejść, a raczej włożyć głowę do kokpitu pilotów, żeby od przodu przez białą szybę zobaczyć góry. Niesamowite całe pasmo 6, 7 i 8 tysięczników. Miła Pani stewardesa podchodziła i każdemu tłumaczyła jaki szczyt mijamy. Ja mogę mówić o wielkim szczęściu, gdyż na moje wetknięcie głowy do kabiny pilotów przypadł widok Mount Everestu. Bardzo widoczny, majestatyczny i pięknie prezentujący się sparowany wierzchołek razem z (nazwa sąsiedniego wierzchołka) - widok niesamowity, trudny do opisania. Ten lot był bardzo dobrym pomysłem, bo skoro nie ma się na razie możliwości stanąć i zmierzyć z tym szczytem, albo przynajmniej podejść pod niego, to taki widok jest sporym lekarstwem i niezłym zastępnikiem, ale trzeba to podkreślić, tylko zastępnikiem! Lecieliśmy w odległości kilka kilometrów od gór to tak, jakby oglądając świętość do której nie można się zbliżyć za blisko, bo nie wiadomo jak się zachowa. Lepiej oglądać z bezpiecznej odległości. Prezencja gór była znakomita. Ubrane w białe wieczne zmarzliny, ciągle czyste, srogie od wyobrażanego sobie zimna i wiatrów, które ukochały najbardziej te góry i poczucia niebezpieczeństwa od pewnego pułapu. Tylko przygotowani i to dobrze przygotowani mogą podejść bliżej i pokłonić się, chociaż i to jest wielkim paradoksem - tygodnie wspinania, walki z górą i samym sobą, aby kilka minut cieszyć się na szczycie jej zdobyciem, jeśli ona na to pozwoli. Lot trwał 40 min i wystarczyło, żeby w dwie strony obejrzeć jak na wystawie najwyższe góry świata. Po wylądowaniu pojechaliśmy do naszego hoteliku i wspólnie z Martą poszliśmy na śniadanie. Restauracja „Yak” stała się naszą jadłodajnią w Katmandu. Całkiem dobre ceny, czystość restauracji i miła obsługa przyciągały niewątpliwie.
Potem chcieliśmy pojechać do Bahtapur. Miasteczko jakieś 10 km od Katmandu. Oczywiście taksówkarz zawiózł nas na miejsce, skąd odjeżdżają busy, ale jak się okazało, to kolejny dzień strajku kierowców transportu publicznego. Kiedy dopytywaliśmy się o co chodzi w tym strajku, nikt nie potrafił wskazać, ale pewnie zasada jest znana, jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Postaliśmy chyba z 40 min i zmieniając plany pojechaliśmy taksówką do Patan, miasta przylegającego do Katmandu. Wchodząc na główny plac tego miasta Durbar square musieliśmy jednak zapłacić chyba po 300 rupi. To ogromna niesprawiedliwość. Opłaty nie obchodzą tubylców, ale biały człowiek jest rozpoznawany na kilometr i nie uda mu się wejść bez opłaty. Nawet gdyby skracając drogę chciał tylko przyjść przez ten plac do swojego hotelu. Plac robił wrażenie umieszczonymi tam budowlami sakralnymi. Oczywiście mówiąc plac nie można sobie wyobrazić dużej przestrzeni, ale plac gdzie stoi sporo świątyń, muzeum i swoiste kamienice to wszystko ma swój smak i urok. Chociaż w wielu wypadkach warty odnowienia. Spacerując w dużym słońcu oglądaliśmy wszystko, co prezentuje ten plac także z nieodłącznymi scenami erotycznymi na gzymsach jednej ze świątyń. Potem wypiliśmy lassi w małej przytulnej knajpeczce i pojechaliśmy na Durbar square do Katmandu. Jeszcze tam nie byliśmy, ale Marta owszem. Kiedy taksówkarz podwiózł nas pod samo wejście, zapłaciłem za taxi i odważnie wkroczyłem na plac. Widząc policjanta, który zmierza w kierunku nowych białych. Ja odszedłem juz trochę. Marta będąc tutaj wcześniej zapłaciła za wejście mając dokument kilkakrotnego wejścia, więc okazała go, a policjant machnął ręka, żeby wchodziła, więc na jedną wejściówke skorzystaliśmy wszyscy. Zaoszczędzone chyba 500 rupii na osobę mogło przydać się na obiadek.
Ten plac prezentował się świetnie, choć w podobnym stylu jak poprzedni. Na tego typu placach można spotkać świętego człowieka. Jak się okazało to tylko przebieraniec, a nie uczciwy, głęboko praktykujący religię hinduizmu. I tym razem widząc nas z daleka machał, żeby zrobić zdjęcie i zapłacić za to. Oczywiście taki wyczyn nie wchodził u nas w rachubę - nigdy. Stanęliśmy z daleka z wyostrzonymi obiektywami, by złapać ich na zdjęciu, bo było warte zrobienia. Wyglądali komicznie przedstawiając się, który z nich to Wisznu, a kto jest Silwa. Siedzieli dalej i zasłaniali się ręką, żeby nikt za darmo nie mógł zrobić zdjęcia, ale dla Polaka rzeczy niemożliwe maja innaą wartość. Oczywiście, że zdjęcie udało się zrobić. Potem poszedłem do nich, żeby pogadać. Oni chcieli zdjęcie, ja powiedziałem że ok, ale bez płacenia. No to miny zrzedły i odsuwali się ode mnie, ale słowo do słowa i lody topniały. Podszedł do nas jakiś Nepalczyk i trochę poszydził z nich. Zatem przenieśli się naprzeciw. Poszedłbym tam z nimi pogadać, ale oni nie rozumieli angielskiego - jeszcze pewnie mojego angielskiego. Pośmialiśmysię trochę układając refreny typu: no money - one pictres - no money, albo ich wersje: money -pictres - money. Wróciłem na swoje miejsce do Piotra i Marty. Kiedy machnąłem w ich stronę papierosem, oczywiście jeden natychmiast przyszedł sobie zapalić. Potem drugi, ale co się okazuje, częstując papierosem bierze tylko jeden i podaje następnym. Jeszcze później też spotkałem się z tym zwyczajem. Kiedy zapalili, to porobiliśmy sobie zdjęcia z nimi. Wtedy zawołali pieniędzy, powiedziałem, że zapłacone papieroskiem. Noi po przygodzie. Poszliśmy cos zjeść oglądając prezentujące się świątynie na tym placu. Niektóre zachowania rzeczywiście przykuwają wzrok. Jak choćby siedzącego staruszka o białej skórze gadającego po angielsku z kilkunastoletnim chłopcem trzymając go mocno za rękę w sposób jak trzymają się kochankowie. To jest część zwyczaju tutejszego, że mężczyźni chodzą trzymając się za ręce, ale nigdy w ten sposób. Obiadek był bardzo miły w knajpeczce na piętrze i zupka z chickenem i chomeini (makaron) smakowała jak głodnemu. Wróciliśmy do hoteliku, a wieczorkiem posiedzieliśmy trochę w naszym Yaku.
Na kolejny dzień zaplanowaliśmy małe miasteczko w górach, a stamtąd spacer do Nomo budda. Niestety strajk trwał w najlepsze, więc nie mieliśmy wyjścia- trzeba było te 30 km pojechać taksówką za 1000 rupi (jakieś 13 USD na dwóch), jazda taksówką jest tutaj opłacalna. Marsz przez wioski trwał ponad 2 godziny, ale widoki i klimat prowincji był niesamowity. I pewnie nasza podróż do Nepalu nie byłaby pełną, gdybyśmy ominęli taką prowincje. Ludzie żyją tutaj bardzo ubogo, ale są niesamowicie sympatyczni. Mijając prawie każdego mówiliśmy jedyne znane nam słówko po nepalsku czyli „namaste”, ale zawsze odpowiadali z uśmiechem, nawet to oni pierwsi nas witali w ten sposób. W pewnym momencie skończył się asfalt. Droga, która wygląda jak polna jest i tak najprawdopodobniej w większości na drogach po rozsianych wioskach nepalskich. Widząc pracujących w polu przy uprawie ryżu ludzi trudno było dostrzec mężczyzn. Same kobiety pochylone w błotnistej ziemi wydzierały ryż lub plewiły go tylko. Nie znam się na tej uprawie i ciężko to opowiedzieć. Pięknym widokiem było, kiedy zobaczyliśmy chyba z 8 kobiet ubranych na charakterystyczny czerwony kolor pochylone w polu. Jedna poderwała się i zapytała coś po nepalsku. Zrozumieliśmy tylko jedno słówko - chokolade. Niestety odmachaliśmy głową, że nie mamy czekolady, więc zapytaliśmy, czy możemy zrobić zdjęcie. Wszystkie one wyprostowały się mając w tym niesamowity ubaw, kiedy fotografowaliśmy je stojące dumnie przy swojej pracy. Potem spotkaliśmy człowieka, który chciał nam upchnąć jakieś małe robaki czy przynętę na ryby, trudno stwierdzić co to było, ale czegoś takiego nie widziałem jeszcze nigdy. Potem widok szkoły prowincjonalnej. Mimo, że jak mówią Polacy dziura zabita dechami, dzieci moim zdaniem pięknie prezentowały się w mundurkach i identyfikatorach. Kiedy podeszliśmy pod górę, na którą trzeba było wejść dochodząc do nomo dubba zaczęło padać, więc schowaliśmy się w małej knajpce. Knajpce - to nieźle brzmi, ale kilka stolików, może 4,  takie jak moja babcia miała do dojenia krowy i lodówka oczywiście z Coca Colą i jakieś ziarna, które przygryzali Nepalczycy. Kiedy zasiedliśmy kupując ową Coca Colę i Mirinde zeszło się kilku chłopów, tak samo chroniąc się przed deszczem. Częstując papierosem znowu jeden odbierał i podawał reszcie. Dzięki temu otworzyły się usta i machając rękami i pokazując słowa, które chce się  powiedzieć, gadaliśmy z nimi. Takie kalambury informacyjne. Podejście pod nomo budda pozwoliło wyparować ze mnie kilka dobrych kropli potu, ale wychodząc na górkę dało się od razu słyszeć specyficzne rytmy bębna. Dochodziły z kaplicy, gdzie siedział jakiś lama, może 2 mężczyzn obok i mały chłopiec, który uderzał w bęben. Naprzeciw niewielkiego posagu Buddy w półkolu kobiety i 3 mężczyzn uderzało czołem o podłogę robiąc rytualne przysiady. Miejsce bardzo urokliwe, cisza, spokój kilka maleńkich skromnych restauracji - o ile to słowo nie jest za duże do określania tych jadłodajni, ale pora taka, żeby skorzystać. Zatem mix tukhpa i chowemaini dla mnie, a zupa wegetariańska i również chowemaini dla Piotra. Z przygotowaniem zeszło trochę, bo pani miała nas jako jedynych klientów, ale wszystko świeże, bo przygotowywane od początku. Smakowało wyśmienicie, chociaż pewnie wiele osób widząc wygląd kuchni, którą mieliśmy okazję sfotografować, nigdy nie wzięłoby łyżki do ręki. Potem schodziliśmy dalej drogą kłaniając się ludziom, pytali niektórzy skąd jesteśmy. I gdy po takim pytaniu widzimy, że biegnie za nami jeden mężczyzna i co się okazało opowiada nam, że za miesiąc jedzie do Polski na kontrakt do pracy w stadninie koni pod Warszawą. Szedł z nami do przystanku. Wymieniliśmy emaile. Nieźle mówił po angielsku i pytał czy ludzie w Polsce też mówią po angielsku. Nie wiedzieliśmy co powiedzieć. Kiedy doszliśmy do przystanku pytaliśmy, czy i tutaj strajkują, ale odpowiedzieli że nie. Tutaj autobusy jeżdżą. Zatem po chwili podjechał jeden, ale na przystanku zaczęło uchodzić mu powietrze z koła. Kierowca jednak nie zmieniał opony jechał dalej. Te ich autobusy nie są robione na nasze wymiary. Stojąc trzeba bardzo mocno w moim przypadku skłonić głowę, co wzbudza wielką radość u Nepalczyków. Poza tym droga kręta i szybka jazda po tej drodze rzucała nami z boku na bok i nie dało się trzymać. Za jakieś 5 km kierowca jednak chciał zmieniać koło, ale nagle pojawił się następny autobus. Twierdzili, że do Katmandu, więc wsiedliśmy. Dojeżdżając do najbliższego miasteczka Panera kazali znów nam się przesiąść do kolejnego zapełnionego, więc zwyczajem mężczyzn nepalskich wsiedliśmy na dach. Frajda niezła i o wiele więcej można widzieć. Niestety nie byliśmy sami i na innych autobusach było nawet bardzo tłocznie na dachach. Dojechaliśmy do Katmandu na ostatni przystanek przesiadając się do środka busa, bo niebo było srogie i groziło deszczem.
Wieczorem miła kolacja z sąsiadami Hiszpanami i Martą. Też z Yaka wychodziliśmy ostatni. A dzisiaj? Dzisiaj pierwszy raz pada nam deszcz od rana. Poszedłem na internet, a Piotr śpi. Plany wzięły w łeb, ale nic nie szkodzi, przecież jest to ostatni nasz cały dzień bez możliwości podróżowania i pierwszy dzień deszczu. W porze monsunu mamy wielkie szczęście i my też uśmiechamy się do niebios, że swój płacz powstrzymywały tak długo, by dać nam możliwość włóczęgi. Jutro samolot po 15 do Delhi. A pojutrze do Polski. Szkoda, naprawdę szkoda bo jest jeszcze wiele ciekawych i kuszących miejsc do zobaczenia w Nepalu, nie mówiąc o sąsiednich państwach, jak Bangladesz - dziewiczy turystycznie, Laos z wielkim sercem ludzi, Kambodża z walecznością tamtejszych i mój wymarzony Tybet z drugiej strony Himalajów.
Dziękuję wszystkim, którzy z ogromną cierpliwością to czytali.  Pozdrawiam bardzo serdecznie z Katmandu w Nepalu i do zobaczenia w Polsce.

 

13. Mont Everest, Bohtapur, Katmandu i uprawa ryżu

12. Zwiedzanie Waranasi

Spotkania z małpami, buddyjskimi bogami i zmiana planów, by zostać dłużej

Musieliśmy zostać nieco dłużej w Pokharze przez strajk, o czym już wspominałem, ale na drugi dzień parking był pełen obcokrajowców z rożnych stron świata. Wszyscy jechali do Katmandu, no może był jeden autobus do parku Chitwan. Droga zleciała w miarę szybko. Wyjechaliśmy o 7:30 i na zapowiadaną 2:00 byliśmy na miejscu. Kiedy rano przyjechaliśmy na nasz turystyczny bus station spotkaliśmy Martę, wcześniej udało się widzieć ją w łódce, ale tylko przez kilka sekund. Tym razem naprawdę cieszyłem się, że można popyrczeć z kimś innym po polsku niż tylko z Piotrem. Jechała też do Katmandu, ale innym autobusem, więc znowu westchnąłem, że nie wiem, czy będzie okazja w stolicy nepalskiej do spotkania. I co się okazało, kiedy my rozłożyliśmy się w Tara guest house i wychodziliśmy na miasto, oni akurat tam się wybierali. Radość wielka i od razu snute plany na polski wieczór w Katmandu. Jakżeby inaczej. Marta podróżuje z kolegą z Nowej Zelandii. Zresztą zna świetnie angielski i hiszpański. Obydwa się przydają, bo w pokoju obok są znani nam od Waranasi Hiszpanie, a pokój dalej Marta. Wjeżdżając do Katmandu trochę się przeraziłem. Miasto w ogromnym kurzu i przypomniało raczej brudne miasta Indii. W obliczu czyściutkiej Pokhary nie wypadał on najlepiej na pierwszy rzut oka. Potem oblicze nieco się zmieniło, kiedy zaczęliśmy zaglądać w niektóre miejsca, ale pierwsze wrażenie niezbyt dobre. Wieczorem poszliśmy na spacer do dużej stupy....(tutaj powinna być nazwa), skąd rozciągał się piękny widok na całe miasto. Widać było jak jest położone. Miasto bez żadnego wieżowca, a przecież stolica. Wąskie domki i gęste zabudowanie pozwalało zmieścić chyba 700 tys. ludzi na niewielkim obszarze. Stupa to miejsce święte, z świątyniami w tym wypadku buddyjskimi i hinduskimi. To  przykład jak przynajmniej te dwie religie mogą współgrać ze sobą. Następne wcielenia konkretnych bogów w ogóle nie próbują ujadać ustami swoich wyznawców. Wszystkie w wielkim zadumaniu i spokoju. Mnisi buddyjscy i święci ludzie hinduscy. Poza tym wokół stupy bardzo ciekawe zabudowania. Te chyba na mnie zrobiły większe wrażenie, bo przypominały nieco kamienice na przemyskim lub krakowskim rynku. Atrakcją dla nas było też to, że świątynia jest nazywana świątynią małp. Tych zwierząt wokół było bardzo dużo. Chodzą między ludźmi wydzierając im jadło z rąk, albo sprytnie przedostają się w niedostępne miejsca, gdzie mają jakiś apetyczny interes.
Piotrkowi na dobre spuchł palec. Wdarło się jakieś zakażenie i ropa. To wszystko od słońca i maści, jakimi wcześniej smarował bolące kolano. Tak przynajmniej stwierdziła Marta, która jak się okazało, jest lekarzem ze specjalizacją medycyna ratunkowa. Przynajmniej mieliśmy fachową pomoc. Wieczorem w podzięce za operację na palcu Piotra, ponieważ nastąpiło odkażanie zapalniczką noża i nadcinanie palca, żeby ropa mogła sobie zejść. Zaprosiliśmy sąsiadów Hiszpanów i Martę na buteleczkę czystej. Jak zapowiadali, że po polsku to po polsku. Bardzo sympatycznie pogadaliśmy dłuższą chwilę o podróżach i naszych planach na najbliższe dni. Rano po godzinie brewiarzowej pojechaliśmy taksówką do katmandzkich Ghat. O ghatach wspominałem pisząc z Waranasi. Miejsca, gdzie pali się ciała ludzkie, proch zmywa do rzeki. Jako że przez Katmandu przepływa rzeka wpadając do Gangesu, też jest uważana za świętą. Kiedy wysiedliśmy z taksówki zapach palących się ludzkich ciał uderzył w nos tak mocno, że nie dało się wytrzymać. Wstęp kosztował o zgrozo! 500 rupi, ale jestem tutaj to zapłacę. Oglądaliśmy świątynię wokół, bo do środka nie mogliśmy wejść. Mogą tylko Hindusi. Trudno, spacer po obejściu też robił wrażenie. Tutaj można było fotografować Ghaty. Jedna akuratnie się paliła mocno dymiąc. Widok nie do opisania, a odczucia już dobrze znane, ale refleksja o świętości ludzkiego ciała, jaką głosi chrześcijaństwo wkracza w umysły automatycznie. Po jednej stronie mostu, gdzie paliła się wspomniana Ghata, było ich siedem, każda poświęcona innemu bóstwu - jakiemu? nie jestem w stanie zapamiętać. Z drugiej strony mostu akuratnie dwóch synów, najstarszy i najmłodszy, ostrzyżeni na łyso i ubrani jedynie w slipki zmywało Ghaty wodą do rzeki, tym sposobem zlewając z wodą prochy swojego spalonego przodka. Towarzyszył temu specjalny rytuał połączony ostatecznie w ubranie się tych synów w czyste białe stroje i wejście do świątyni. Obserwowaliśmy to z daleka stojąc na drugiej stronie małego strumyka, ale proszę wierzyć w tym smrodzie palącego się ciała nie dało się długo stać.  Stamtąd z podpowiedzi taksówkarza pojechaliśmy na lotnisko, by zapytać o cenę biletów godzinnego lotu nad Himalajami. Okazała się taka sama, jak w agencji turystycznej, więc nie namyślając się długo zakupiliśmy za 150 USD bilety na 6:30 rano, by polecieć nad Everestem. Przynajmniej tak będziemy mogli zdobyć ten szczyt. Pozostaje jedynie mocna nadzieja i modlitwa o dobrą widoczność, ale chmury są niższe szczytu, a samolot leci ponad chmurami. Liczymy więc, że zdjęcia będą, a serce pełne przeżyć z największych wierzchołków świata. Odwiedziliśmy jeszcze najważniejszą stupę w mieście. Jest najstarszą i największą w Nepalu. Miejsce bardzo zadbane i widok mnichów buddyjskich zawsze jest dla mnie ciekawy, ale wypatrzyłem spacerującego z dużą butlą wody jakiegoś mnicha o białym kolorze skóry. Ciekawe co ludzie z innych miejsc świata szukają i jak to robią we własnym życiu. Kiedy odwiedziliśmy wspomnianą agencję turystyczną zaproponowałem, żeby przebukować bilet do Delhi. Zatem za 20 USD zostajemy dwa dni dłużej w Nepalu. Mnie to cieszy bo Delhi zdążyłem zobaczyć, ale zdecydowanie wolę czystsze i milsze i nie przeludnione Katmandu i nepalskich miłych ludzi. Piotr nie miał już sił spacerować, położył się po naszym obiadku złożonym z tybetańskiej zupy z makaronem i szpinakiem oraz momo - czyli tybetańskich pierożków. Ja polazłem po sklepach i patrzyłem, gdzie przed wyjazdem można byłoby jeszcze zrobić jakieś zakupy. Ten kto kocha łażenie po sklepach miałby tutaj raj - przy tych cenach. Dżinsy Lewisa za 50 PLN, chociaż nie wiem ile ma to wspólnego oprócz metki z Lewisem. I tak dalej... Tylko pytałem o cenę i tak zawodziłem wielu sprzedawców, bo te sklepy są tylko dostępne dla turystów i bogatszych Nepalczyków. I pokazują też, że do Nepalu trzeba przyjechać jak najszybciej, póki nie zje go gangrena globalizmu, połykając całą smakującą egzotykę. Póki co plany snujemy dalej, bo dwa dni mamy dłużej... a teraz na kolację, a rano trzeba wstać na maleńki locik samolocikiem pod niebem pełnym najwyższych szczytów.

 

12. Zwiedzanie Waranasi

11. Phewa Lake i myśli o powrocie

Blaski i cienie podróżowania

To pięknie, że śledzisz nasze poczynania w necie i oglądasz zdjęcia. Dzisiaj łatwo się podróżuje. A co gorsza można nawet być śledzonym, ale nam to nie przeszkadza. A co dalej… Na następny dzień rano nie ściągaliśmy się z łóżka za wcześnie. Zresztą noc dla mnie była bardzo długa, bo nie mogłem spać. Jednak serca i myśli człowiek nie wykiwa w swoim wypadku. Poszedłem położyć się na balkonie naszego hoteliku, bo pokój dla mnie był sauną. Tam udało się jakoś zasnąć. Muszę przyznać na wszelkie myśli trapiące człowieka, Piotr znalazł niechcący ukojenie. Piosenkę Wójcickiego "Miejcie nadzieję" fantastyczne słowa, które bardzo podnoszą na duchu.
Rano zaplanowaliśmy spacer nad wodospad Devil Fall. Wodospad jest o tyle ciekawy, że rzeka wypływająca z jeziora Phewa w Pokharze wpada z ogromnym hukiem w ziemię i  znika. Po prostu zapada się robiąc niesamowite wrażenie. Zapada się po to, by pojawić się za 2 czy 3 kilometry dalej na powierzchni. Bardzo ładne miejsce i warte zobaczenia. Stamtąd po małym śniadanio – obiedzie pojechaliśmy miejskim autobusem (proszę sobie to inaczej nieco wyobrażać) do dwóch świątyń (nazw jak zwykle nie pamiętam, ale kiedyś uzupełnię) jako ze świątyń w naszej podróży było wiele te nie robiły na nas wielkiego wrażenia. Chociaż ta druga, mała świątyńka stojąca jakby w centrum ronda, gdzie samochody musza ją objeżdżać dokonując jakby rytuału buddyjskiego czy hinduskiego – albo tych dwóch religii, który każe obchodzić świątynię. Ciekawa była pod tym względem, że na podporach, gzymsach były płaskorzeźby ze scenami erotycznymi. czyli kolejna Kamasutra w świątyni. To zastanawiające i ciekawe oraz zagadkowe jak oni traktują sex czy akty seksualne? Stamtąd wróciliśmy miejskim autobusem do centrum powłóczyć się jeszcze po miasteczku i tyle. Dzień bardzo relaksujący i spokojny. Następny dzień mieliśmy zaplanowany w ten sposób, jako że wieczorem bardzo mocno zaniosło się i spadł obfity deszcz pomyśleliśmy że rano powinno być czyste niebo. Zatem budzimy się przed szóstą i jeśli jest dobra widoczność jedziemy taksówką na Sarangot pooglądać góry i przy okazji 6:30 planowane jest wielkie zjawisko XXI w. czyli najdłuższe zaćmienie słońca. Jeśli niebo nie będzie ładne to jedziemy od razu do Katmandu. Wstaliśmy jak było zaplanowane. Niestety niebo bardzo pochmurne, więc z widoków zero. Co niewątpliwie zasmuciło, ale o tej porze roku gdyby dwa razy udało nam się osiągnąć takie widoki to jesteśmy wielkimi szczęściarzami albo normalnie pogodowe zaszły juz tak daleko. Skoro niebo nie było łaskawe, to poleciliśmy gościowi z hotelu żeby kupił nam bilet i my po spakowaniu idziemy na autobus. Co do zaćmienia mogę napisać tylko tyle, że zrobiło się nieco ciemniej albo w sposób mało zauważalny i niestety słońca nie było widać wcale ani zaćmienia bo chmury zakrólowały na niebie jakby buntując się albo zasłaniając specjalnie ciekawe widoki. Chmury wygrały i nie okazały się na tyle łaskawe żeby pokazać co kosmos ma do zaoferowania w swoich rzadkich występach. Tym razem nie mieliśmy takiego szczęścia, ale to nie koniec, machnęliśmy ręką na zaćmienie i widoki i zabraliśmy się do pakowania. Aż tu kolejna ciekawa nowina. Niestety żaden autobus dzisiaj nie jedzie z Pokhary do Katmandu, bo maoiści tzn. nepalscy komuniści zrobili sobie strajk na drodze i zablokowali drogę w stronę Katmandu. No cóż... kolejny dzień relaksu. Pogoda zapowiadała się świetnie, ale nie ma planów i wszystko w mieście obejrzane. Na dłuższe trasy spacerowe nie ma się co wybierać z taką spuchniętą nogą, a i Piotr utyskiwał na swoje kolano. No to głowa do zagłówka i tak zeszło do 11. Potem wyszliśmy na obiadek. Była to rybka podana w specyficzny hinduski sposób na dużym blaszanym talerzu przypominającym raczej tace do podawania herbaty dla kilku osób i w małych a nawet malutkich talerzykach kolejne rzeczy do połykania lub maczania chapati. Obiadek dość obfity. Do wieczora na pewno żołądek da mi spokój. Potem obchodząc sklepy zaznajamialiśmy się z tutejszymi cenami płyt CD, które kosztują nawet z zachodnimi wykonawcami 4-7 USD. Pytałem też o sprzęt w góry jak kurtkę North Face za jedyne 50 USD. Takie ceny zupełnie nam odpowiadają i można zrobić świetne zakupy z oryginalnych rzeczy. Zresztą przewodniki też to polecają. W hotelu zagadnięty przez Andzela, synka pracownicy hotelu pograłem z nim w sztole, podrzucając kamyki na sposób nepalski tylko niektóre elementy były takie same jak pamiętam z podstawówki. Zabawy co niemiara. Po tylu latach podrzucać kamyki w Nepalu... wieczorek poszliśmy na Phewa Lake, wypożyczyliśmy łódkę i 2 godzinki upłynęło sielankowo płynąć sobie w dół przeciwległego brzegu i obserwując skaczące dzikie małpy po drzewach. Rzeczywiście las z drugiej strony wyglądał jak dzika puszcza, to i małpy tam jak najbardziej pasowały. Było po dziewiętnastej kiedy żołądek zawołał o swoje, więc do tej samej restauracji, co wczoraj wybraliśmy się na makaronik z chickenem. Tym razem pojawił się nasz znajomy pracownik hotelu i powiedział, że to jego siostra prowadzi ten skromny bar, od razu zaprowadził nas na pokoje. Pokoje co to znaczy? Za małą kuchnią stało 3 łóżka, 2 szafy i telewizor. Ot całe ich mieszkanie, ale mieliśmy kolacyjkę w domowej scenerii. Oczywiście musiał włączyć telewizor i wiadomości indyjskie, gdzie podawano wszystko, co było związane z dzisiejszym zaćmieniem słońca. Niestety jak pisałem nam nie danym do oglądania, więc mówienie o wielkim szczęściu nie odpowiada rzeczywistości. A jutro mam nadzieję, że nie będzie żadnego strajku i jedziemy prosto do stolicy Nepalu - Katmandu na kolejne 3 dni. Jedno to przychodzi mi do głowy. Nepal to niezwykle spokojne miejsce, gdzie widać w jakim tempie ludzie inwestują w turystykę. Ludzie są bardzo przyjaźni, idąc ulicą pozdrawiają nas mówiąc „namaste”, a nawet zdarzyło się, że usłyszeliśmy dzień dobry. Nie da się ukryć ludzie żyją tutaj każdym przyjeżdżającym. Szkoda tylko, że czasem ma się wrażenie, że biały człowiek to chodzące dolary, ale cóż nawet i globalizacja dotarła tutaj i zżera to, co jest najbardziej wartościowe i charakterystyczne dla tej społeczności i tego kraju. Za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat trudno będzie zobaczyć młodą dziewczynę w sari, ale wszystkie w durnych dżinsach. I to nie służy, dlatego dobrze, że udało mi się jeszcze zobaczyć ten kraj pracujących na budowach kobiet, gdzie z koszem na cegły czy zaprawą na plecach, a w opaskach na głowach dźwigają ciężary, gdzie nie jeden Polak nie schyliłby się po to. To pewnie tyle na dziś... zobaczymy co jutro.

Ps. Ja tego co pisze, nie czytam, więc nie wiem, czy to w ogóle ma jakąś składanie i lepi się i nadaje się do czytania, dlatego za każdym razem piszcie? Co do naszego powrotu to 29 lipca o 18:15 lądujmy w Warszawie. Niczym odbierzemy bagaże pewnie będzie 19. Jeśli jest jakiś bus spod lotniska po 20ej to zamów nam i jedziemy jak najszybciej do domu na schabowego, bo miesiąc na wegetarianizmie - to nie dla mnie.

11. Phewa Lake i myśli o powrocie

10. W drodze do Pokchary

Uciążliwa podróż i niesamowity widok na Annapurnę

Noga lepiej zdecydowanie, ale jeszcze nieco opuchnięta i nie da się forsować na jakieś trekkingi. Marzyło się i pewnie nadal w tej sferze pozostanie, ale na przyszłość będzie wiadomo gdzie przyjechać na najlepsze szlaki świata.
A co dalej... rano po miłym śniadanku, przepalonym Malborasem, gość z obsługi hotelowej zawiózł nas na autobus jadący do Pokhary. Z Souracho to jakieś 150 km niedaleka trasa, ale biorąc pod uwagę trudne do przewidzenia wypadki na tych drogach i w tych autach może być rożnie i może być z przygodami, dlatego już po 3 tygodniach można się nauczyć, żeby dokładnie nie planować czasu podróżując po tej części świata. Autobus wypełniony w całości, ale na każdym siedzeniu obywatel innego kraju. Od Japonii przez naszą Polskę po Amerykę. Oczywiście królował język angielski, ale łatwo było w tym wszystkim wyłapać zlewające się mówienie japońskie. Widziałem jak troje osiłków zdecydowało się na podróż na dachu. Przy tym upale w myślach życzyłem szczerze powodzenia, ale za nic nie zamieniłbym się z nimi. Potem się okazało widziałem chłopaczka pewnie Amerykanina, który podróżował samotnie. Miał oparzoną twarz i ledwo trzymał się na nogach podpierając stojący autobus na parkingu od strony cienia. Podaliśmy mu Fenistil na oparzenia i nasmarował się oraz daliśmy mu resztę wody jaka nam została, ale gość jakiś niedorobiony, mówię mu, że musi teraz dużo pić i tutaj obok jest sklep niech kupi sobie wody, a on nic, no to pytam czy ma pieniądze, a ona mówi, że ma i nic. Niech cierpi na własne życzenie, ale następnym razem przed taką przygodą trzeba dwa razy pomyśleć. Towarzystwo międzynarodowe szybko nawiązywało kontakty. Jak się okazało dziewczyna siedząca obok z Ameryki miała dziadka z Polski. I tak zawsze można dochodzić do jakiś koligacji. Zasada klimatyzacji przy tych upałach jest jedna - oby tylko autobus jak najmniej się zatrzymywał, bo przestaje wiać i nie ma czym oddychać, a człowieka w ciągu minuty oblewają litry potu, jeśli pomnoży się to przez liczbę pasażerów to wyjdzie niezły związek zapachowy w jednej konserwie. Jadąc obserwowaliśmy zachowanie kierowcy, bo takie manewry w Polsce po prostu by nie przeszyły, ale tutaj panują inne zasady. Naraz coś gruchnęło i autobus 300 metrów dalej musiał odstać swoje, aż kierowca z pomocnikiem poradzą sobie z usterką. Jak się domyślam pewnie jakieś łącze od powietrza, bo chwilę potem pompował dodając gazu. My zatem mieliśmy okazję na zjedzenie przy małym przydrożnym barze makaronu z patelni, który jak przyznam smakował świetnie. I tak najcenniejszą tutaj jest woda. Nie ujechaliśmy daleko, bo za jakieś 20 minut kierowca zjechał do baru i powiedział, że pół godziny przerwy, aż nas zagotowało w tej międzynarodowej ekipie. Ale cóż spacerek w dwie strony okazał się bardzo twórczy widokowo, bo udało się podpatrzeć pracujących w polu Nepalczyków. Podobno to jeden z najbardziej pracowitych narodów. Miałem okazję zobaczyć jak umoczeni w błocie po kolana przygotowują poletka polne na kolejne uprawy ryżu. Mężczyźni za sterami jakiegoś typu pługu zaprzęgniętego w dwa małe woły, a kobiety zgięte w pół zbierały lub sadziły ryż. Oczywiście animuszu dodawał widok ogromnych kapeluszy słomianych na ich głowach. To po prostu jak z obrazka podręcznika do geografii w podstawówce. Widok niesamowity ponieważ oddawał jakieś właściwość tego narodu i konkretną charakterystykę. Tak pewnie często kojarzymy niskich ludzi o ciemniej karnacji ze skośnymi oczami. Potem pojechaliśmy dalej, ale to nie koniec przygód bo dosłownie kolejny 30 minut i tym razem postój 3 godzinny. Najlepsze w tym, że nikt nie wie dlaczego. Coś wspominali o kontrolach pojazdów, ale nic nas nie kontrolowało, a ruch został całkowicie wstrzymany w dwie strony. To tutaj szkoda nam się zrobiło tego opalanego chłopaka. Postój wkurzał, irytował, ale mimo wszystko ogarniał człowieka jakiś spokój. To pewnie czas kiedy zaczyna się uczyć tego narodu i możliwości jakie może tutaj zastać. To, co jest niemożliwe u nas, niekoniecznie będzie i tutaj. Taka prosta filozofia pomaga zrozumieć i spokojnie poczekać. Jak każdy z tych Nepalczyków. Jednak zawsze podkreślić trzeba, że jesteśmy tutaj jako ludzie biali nie lada atrakcją, najbardziej jeśli jemy w ich restauracjach i jeździmy ich komunikacją. Czasem nawet do tego stopnia, że dotykają nas, żeby upenić się, że my też jesteśmy żywymi ludźmi, albo sprawdzić, czy nie malowani na biało. Po całym tym irytującym postoju pojechaliśmy dalej. Do Pokhary było jedyne 25 km. Dojechaliśmy wieczorem. Trasa przewidziana na 5-6 godzin okazała się trasą dziesięciogodzinną, ale już wspomniałem nie taka matematyka tutaj funkcjonuje. Tutaj ludzie z naszą mentalnością pozabijaliby się. Na szczęście myślą i robią po swojemu, a my jako goście mamy się przyglądać i naśladować, albo lepiej dystansować się do swojego pędzącego na oślep świata. Wieczorem zajechaliśmy zdaje się na jakieś boisko gdzie tabun naganiaczy do hoteli i sznur taksówek czekał już na nas. W końcu międzynarodowy autobus to nie lada okazja. Zabrał nas gość do guest house o wdzięcznej nazwie „Pingwin”. Bardzo przyzwoite warunki, w fajnym miejscu i obiecał, że u niego nie będzie piwa po 200 rupi, ale po 140. Tak też było (75 rupi nepalskich to 1 USD). Wieczorkiem, po kąpieli spacer i wreszcie spróbowaliśmy tutejszego lassi. To rodzaj jogurtu, który jest przygotowany na miejscu w restauracjach. Okazał się bardzo pyszny na początku mix, a potem bananowy i czekoladowy. Stwierdziliśmy, że na noc możemy zaryzykować z czymś takim. I nic, zdrowi jak trzeba... Jeszcze przed wyjściem trochę pospieraliśmy się jaki jest dzień, sobota czy niedziela. Okazało się jednak, że 19 lipca niedziela, no i jak chrześcijański zwyczaj karze odprawiliśmy na hotelowym nakastliku Najświętszą Eucharystię. To miłe.. kolejny dzień nawet nie spodziewaliśmy się, że rozpocznie się tak wspaniale. Kiedy wyszliśmy z pokoju szef hoteliku mówi, czy widzieliśmy już widoki na góry. My na to że nie, bo wybieramy się na śniadanie. A on popędził nas na dach hotelu pokazując odsłonięte góry masywu Annapurny. Zatkało nas całkowicie. Patrząc na nas mówi, że mamy ogromne szczęście, bo o tej porze roku tych gór nie powinno być widać. A my - jak to? przecież to normalne. Nie to nie jest normalne. Widać je częściej od października, ale w lipcu trzeba mieć ogromne szczęście. No to widać, że nie mali szczęściarze z nas. Oczywiście szybka decyzja rezygnacja ze śniadania i taksówka na punkt widokowy. 3 minuty wystarczyło żeby to zorganizować i malutkim Daewoo matiz jechaliśmy na polecany punkt widokowy Sarangot. Z dolnego punktu zdążyliśmy narobić zdjęć i pokręcić głową na takie widoki. To naprawdę niesamowite. Człowiekowi wiele razy śniła się Annapurna. Oczywiście nie w takim wydaniu, żeby na niej stanąć, ale przynajmniej zobaczyć 8 tys. metrów, a teraz jest okazja i to, jak wysiedliśmy z auta wszyscy tamtejsi taksówkarze kręcili głowami i mówili że „lucky”. Ja nie posiadałem się z radości i dla mnie ta przygoda w tych państwach może się zakończyć. Bo ten widok na 6-7 czy nawet 8 tys. m. n.p.m jest niesamowity i żadne słowa nie oddają wrażenia. Kiedy wspięliśmy się na sam szczyt Sarangot chmurki nas wyprzedziły i już tylko widoki stawały się sekundowe, ale i to w tym krajobrazie było wielkie. Resztę dopisywała wyobraźnia bez granic, jak i te wielkie góry. Co więcej trzeba tutaj wrócić, bo te góry wołają o człowieka i na pewno potrafią w chwilę nauczyć tego, co na naszych szlakach życia się nie da. Sam na sam z taka potęgą to lekcja pokory jakich nie dostanie się nigdzie. Powoli schodząc była już jedenasta, wiec pasowałoby coś wrzucić na żołądek. Na górze nie brakowało restauracji, ale zaszliśmy do babci, która wybiegła przed swój lokal i pewnie nie spodziewała się, że zagraniczni goście akurat wejdą do jej skromnego barku. Zamówiliśmy sobie momo, czyli tutejsze pierożki i polecany w przewodnikach tybetański chleb, to jakby pierogi nie wystarczyły. No i oczywiście Everest beer, bo po takich widok trudno inaczej. Babcia wzięła się do przygotowywania od podstaw tego, co zamówiliśmy. Mieliśmy więc okazje podpatrzeć. Jej szczerość i uśmiech naprawdę rodziły wielką sympatie. Podała nam to wszystko jak najlepiej umiała. Potem kiedy próbowałem trochę się targować o piwo, nie wiedziała o co chodzi . Umiała tylko kilka cyfr po angielsku. Jak poprosiłem żeby napisała, ona zaprotestowała, kiedy ja to robiłem, pokręciła głową. Pewnie nasza sympatyczna babcia nie umiała czytać ani pisać. Także po menu widać było, że sztubacko ktoś jej napisał ręcznie ofertę jedzenia. Zapłaciliśmy z nawiązką, bo honor wobec tej szczerości nie pozwał inaczej się zachować. Na koniec kilka zdjęć z babcią i zaczęliśmy nasze schodzenie w dół. Tym razem pieszo. Słońce nie oszczędzało nas, ale po pewnie jakiś 2 godzinach byliśmy na dole pod małym sklepikiem, gdzie wlaliśmy w siebie po litrze wody. Potem piechotką do centrum Pokhary i na łódkę. Pokhara leży nad jeziorem Phewa. Jest to bardzo malownicze jezioro wobec tych szczytów i masywu Annapurny, a z drugiej strony brzegu rozciąga się Puszcza. Niedaleko od brzegu Pokhary jest niewielka świątynia na tym jeziorze. Był to cel naszego pływania.
Co oprócz gór nas dzisiaj zadziwiło? Wielkie serce i szczerość tych ludzi. Sami od siebie kłaniali się i mówili nam dzień dobry – „namaste”. Nawet jeden chłopak wracając ze szkoły zapytał skąd jesteśmy. Kiedy odpowiedzieliśmy, że z Polski, on chcą się nam pewnie podlizać mówi, że to jego ulubiony kraj, ale jak zapytaliśmy o stolicę, już nie wiedział. Jednak jego uśmiech mówił wiele, a przynajmniej to, że jest dobrze wychowany. Co trzeba dodać, wszystkie dzieci tutaj chodzą we wspaniałych mundurach i wygląda to niesamowicie.
Wieczorkiem kolacja i spacerek, bo tak trzeba. A co jutro? Sam jestem ciekawy, zdecydowaliśmy się zostać nieco dłużej w Pokharze, bo miasto kusi, a nasze nogi i tak nie pozwalaj na górskie trekkingi.
 

10. W drodze do Pokchary

9. Fauna i flora Parku Nepalskiego Chitwan

Oczy krokodyla i spotkanie z dzikim słoniem

Na początek smutna informacja, chciałem zabrać się kiedyś za czytanie filozofii Kołakowskiego, a tutaj dowiaduje się, że zmarł. To był mądry agnostyk. Oby byli tacy wierzący. Wieczne odpoczywanie... Oprócz tego, co piszę, robię również skromne notatki w zeszycie i całą trasę mam zaznaczoną na mapie, więc jak mi się zechce, to coś z tego będzie. A pewnie uda się jeszcze coś dopisać jako ogólne końcowe wrażenia. Piotrek również ma radoche ze wszystkiego, co przychodzi nam widzieć. Może mniej wyraża czasem irytacje, bo ja zajmuję się bankiem (wspólna kasa) i załatwieniem biletów. On ma z tym spokój, ale tak musi być. Dogadujemy się i podróżuje się nam bardzo dobrze. Zgrzyty eliminujemy przy wieczornym „Evereście”. Jak pijemy piwo to piwo, jak whisky to whisky, jak jedziemy tym albo tym, to wygody nigdy nie są argumentem. Dlatego cały czas patrzymy sobie w oczy, zgadzamy i dogadujemy się - jest po prostu OK. Widziałem tylko, że mocno przeżywał widok palonych ciał. Ja chyba mniej to przeżywałem i byłem ciekawy mocnych wrażeń z widoku wnętrzności kipiących zmarłych ludzi w ogniu, ale ja często spotykam się ze śmiercią i starością w mojej pracy. On zaś, z niepełnosprawnością, która chyba uczy ogromnego szacunku do ciała mimo ułomności i przemijalności. To chyba tyle…
A co dzisiaj? Dzień pełen wrażeń, bo rozpoczęliśmy pierwszy raz od tak eleganckiego śniadanka, wypiliśmy herbatę i zjedliśmy po 3 tosty. Potem byliśmy umówieni z przewodnikiem, aby popłynąć kanu w dół rzeki i wrócić spacerem przez dżungle. Kanu było niesamowite. Wydawało się jakby wycięte z jednego pnia i naprawdę trzeba było trzymać równowagę siedząc w środku. Rzeka bardzo spokojna, a roślinność wokół bujna. Wyobraźnią sięgałem do namiętnie oglądanych przeze mnie filmów w dzieciństwie o wojnie w Wietnamie. Jakby scena z tego filmu, a w dodatku przewodnik ciemnej karnacji ze skośnymi oczami. Wsiadając do łódki pokazali nam wystające oczy krokodyla, niesamowita sprawa. Niestety tylko oczy, ale zarys jego ciała dało się wypatrzeć zanurzone płytko w wodzie. W wodzie, która miała mętny kolor. Płynąc środkiem panowała tu niezwykła cisza i cieszyłem się, że wreszcie wjechaliśmy w przestrzeń przyrody, a nie indyjskich zakurzonych i zabrudzonych miast. W takim kontekście Nepal jawił się jako czysta Szwajcaria. Płynąc nic nie odzywaliśmy się do siebie, bo cisza była najbardziej wymowna i odpowiadała nastawieniu upolowania dobrego zdjęcia. Udało się, bo po chwili przewodnik wskazał palcem na brzeg, gdzie siedział błotny krokodyl. Widok jak z Jurassic Park. Oczywiście kilka upolowanych fotek było triumfem na miarę Robin Hooda. Ten krokodyl nadał jeszcze większego smaku naszej wyprawie, ale to nie był koniec. W pewnym momencie zobaczyliśmy ogromnego słonia z wielkimi kłami, który z mocą wkroczył do wody jakieś 300 metrów przed nami. To był dziki słoń, bo podekscytowanie widzieliśmy także u naszych dwóch przewodników i wioślarza. Natychmiast odbił łodzią do brzegu i tak przeczekaliśmy ze 2 minuty, aż słoń przeszedł przez rzekę i skierował się w naszą stronę, ale po 100 metrach odbił w dżunglę. Tego się nie spodziewaliśmy. To był niesamowity widok i doświadczenie smaku dżungli po raz pierwszy, a podniecenie przewodników utrwalało autentyczność przeżyć. Okazuje się, że dla nich to nie taki codzienny widok wielkiego samca słonia na wolności. Mógł swoją potęgą zrobić wszystko. Na pewno nie mielibyśmy żadnych szans na małej skorupce na środku rzeki z krokodylami i słoniem. Dwie łodzie, które płynęły przed nami natychmiast przybiły do brzegu i turyści musieli wysiąść i przykucnąć w trawie. Można tylko wzdychać i Bogu dziękować za takie widoki i doświadczenia. Chętnie popłynąłbym dalej skoro nawet mętna rzeka funduje takie przeżycia i na jej powierzchni można zobaczyć takie skarby natury. Wysiadając z łodzi rozpoczęliśmy nasz półtoragodzinny spacer powrotny, oczywiste uklepanymi szlakami, ale na początek przewodnik dał nam szkołę przeżycia. Wytłumaczył jak się zachować, kiedy zobaczymy nosorożca, mamy wbiec na drzewo, albo uciekać zygzakiem, bo to zwierzę choć szybkie i potężne to w ogóle nie zwrotne. Drzewo miało nas też ratować przed niedźwiedziem, a małpy miały uciekać same. Nie do końca zrozumiałem, co mamy robić na widok tygrysa, ale w tym wypadku pewnie robić głęboki rachunek sumienia...
No cóż, nic z tych szkoleń nie przydało się, ale wędrując ścieżkami, które przedzierały się przez gąszcz puszczy można było sobie wyobrażać, co kryje się w jej głębi, a nie tylko 200 czy 300 metrów od brzegu rzeki. Przewodnik świetnie naśladował pisk małp, nawet udało mu się poruszyć zaspane zwierzęta, które sprytnie wisiały na drzewach. Stado małp niesamowicie prezentowało swoje zdolności akrobatyczne i w tej dziedzinie na pewno nie mają sobie równych. Nie ważne czy małpa jest poczciwą babcią, czy niewielkim babies. Dalej w dżungli był tylko spokój. Oprócz turystów nie widzieliśmy nic. Oczywiście nie można pominąć widoku zieleni, ale na tym to w ogóle się nie znam poza mimozą, która po dotknięciu reagowała zwinięciem. Tego tutaj nie brakowało, a wrażliwość jej dała się sprawdzić i okazała się nieugięta. Zresztą tak jak natura kazała. Wróciliśmy do brzegu rzeki przepływając ją tym samym kanu tylko już teraz w większej ilości osób, bo dosiadła się 4 osobowa grupa dziewczyn z Kanady. Prysznic i zimne piwko smakowało jak w barze z Krokodyla Dandy II. Było za co wznieść toast. O 10:30 przewodnik umówił nas na najbardziej oryginalny prysznic świata, bo woda tryskała z trąby słonia. Siedliśmy pierwszy raz na tego potężnego zwierza i do wody. Był nieco oporny, ale ja mu się wcale nie dziwię. Służyć jako spłuczka od prysznica to uwłaczające. Jednak dał się uprosić kilka razy i fontanna działała niezwykle orzeźwiająco. Największego śpiocha obudziłoby to ciśnienie wody wprost w twarz z trąby słonia. Potem, jeszcze kilka razy udało się słoniowi zanurzyć, a my razem z nim. Jednak nie dało się utrzymać i woda zabrała nas jak obok nas pływające śniadanie słonia przerobione przez jego organizm - delikatnie mówiąc. Słoń jako prysznic i statek podwodny, ciekawa wstawka w naszej włóczędze. Nic nam nie pozostało tylko wysuszyć się, co w takim słońcu jest procesem bardzo szybkim. Po lekkim obiedzie złożonym z burgera – o zgrozo! ale Piotrek zamawiał, czekał na nas słoń z przygotowanym fotelem na 4 osoby i miejscem dla kierowcy. Ja nie wziąłem prawa jazdy ze sobą, a zresztą lewostronny ruch wymaga innych umiejętności. Dlatego kierowcą był Nepalczyk, a ja i Piotr i dwoje poznanych Australijczyków pasażerami. Przygoda na tym słoniu niewątpliwie nowa, ale też ogromnie niewygodna. Noga cierpnęła co chwile, ale w małej skrzynce 4 osoby z niezłym słońcem to coś. Dojechaliśmy na słoniu przez całą miejscowość do granicy parku gdzie nasz woźnica nie schodzą ze słonia pobrał bilety. Nie schodził bo stanął sobie tylko na trąbie i to wystarczyło, żeby sięgnąć do okienka kasowego. W dżungli te same ścieżki wydeptane, ale już nie przez człowieka ale ogromne stopy największego zwierza świata. Słoń sapiąc i plując w moje nogi - chyba sobie upodobał to, bo robił to ciągle w moja stronę - wiózł nas w nieznane. Co ciekawe zapach słonia zabija zapach człowieka i naprawdę można się było spodziewać zobaczyć dzikość fauny i flory Chitwan Parku Nepalskiego. Niestety chodzić godzinę, albo i nieco więcej po parku nie udało się zobaczyć nosorożca, co pozostaje moja porażką i zapiskiem, żeby kiedyś na nosorożca tutaj wrócić. Jednak udało się z niewielkiej odległości zobaczyć sarny, jelenie i antylopy. Ja nigdy na wolności z tak bliska nie widziałem jelenia jednak sprawdza się, że zapach słonia zabija zapach człowieka. Nie byłoby to możliwe nawet przy obfitości jeleni w okolicach Birczy, by zobaczyć go z tak bliska. Wróciliśmy do granicy parku, gdzie co bardzo ciekawe, słoń podjechał pod specjalną „słoń stationes” i mogliśmy wysiąść nie zeskakując, ale schodząc. I chyba to było najgorsze bo schodząc z tej wieży na ostatnim stopniu źle sobie stanąłem i teraz mam spuchniętą kostkę i wolne kroki. Jakaś lekarka angielska spotkała mnie - Białasa utykającego. Pooglądała kostkę i powiedziała, że skoro tutaj właśnie boli, to nic się nie stało, tylko ze 4 dni będzie spuchnięte. I sprawdza się to, że nie zawsze człowiek ma tyle, ile by chciał. Jutro planowaliśmy wyjazd do Pokhary i tam mały trekking. W tym momencie plany ulegają zmianie. Na jakie jeszcze nie wiem? Wiem tyle, że zjedzona przed chwilą tutejsza tubkha smakowała wyśmienicie. Co jutro nie wiem, ale postaram się na pewno napisać, bo to pisanie wciąga i mnie. A was?
 

9. Fauna i flora Parku Nepalskiego Chitwan

8. Nepal wymarzony od dawna

Spacer na słoniu i nepalski klimat

Powiem szczerze, że dla mnie to pisanie jest fajną rzeczą i przez to sam więcej zapamiętuję i próbuję przemyśleć. Przemyśleć tzn. porównać i zdystansować się wobec wielu rzeczy, jakie u nas funkcjonują normalnie, a tutaj są nie do pomyślenia, albo odwrotnie. No więc idźmy dalej... Wczoraj kiedy chciałem odebrać resztę poczty po prostu brakło prądu, jak się okazuje w Waranasi jest to bardzo duży problem i dlatego każdy hotel musi mieć swoją prądnicę. Wyjechaliśmy o 00:30 z Waranasi w stronę granicy. Nad ranem wysiedliśmy w ... no właśnie nie pamiętam... i autobusem 4 godziny do granicy z Nepalem. Z załatwieniem wizy i wymianą pieniędzy nie było żadnego problemu. Wizę za 25 USD mieliśmy po 10 minutach, a wcześniej pieniądze musieliśmy wymienić, ponieważ straszono nas, że czepiają się większych nominałów banknotów, bo często są podrabiane. Tak więc wymieniliśmy je na nepalskie. Od granicy chcieli nas zwinąć do agencji turystycznej, aby nam wszystko załatwić, ale nie daliśmy się. Tutaj my rządzimy się własnymi prawami, a nie ma żadnych agencji. Jednak zakupiliśmy i u nich bilet do nie.... co tam. Potem zgadaliśmy się z parą małżeńską z Australii i razem taksówką dojechaliśmy do Chitwan Parku do Souracho. Po 18 godzinach podróży najbardziej smakował prysznic, coś naprawdę wyczekiwanego. Zjedliśmy dobrą, nepalską kolację i wypiliśmy po Evereście, a na koniec zamówiliśmy na jutro rano malutki spacer z płynięciem kanu po puszczy. Po południu zaś 4-godzinne safari na słoniu po parku. Potem planujemy wyjazd do Pokhary.
Nepal marzył się od dawana i trzeba powiedzieć, że po wizycie w Waranasi i oglądaniu Ghat, gdzie widzieliśmy palące się ludzkie ciała, a obok syf, jakiego dotąd w życiu nie spotkałem. Tutaj jest po postu czysto, miło i w miarę zadbane tereny, chociaż jest to bardzo ubogie państwo, które ma niedługą demokratyczną przeszłość. W każdym bądź razie krótszą, niż Polska. Jutro zapowiada się ciekawie, więc postaram się więcej napisać.
 

8. Nepal wymarzony od dawna

7. Kolejne światynie i łódką po Gangesie

Liturgiczna ceremonia "Arti" oraz obrzęd palenia zwłok

I takie przygody muszą się zdarzać. Nie ma się co martwić. Pogoda jest wymarzona. Miało padać, a tak tylko dzisiaj pierwszy raz w dzień chyba przez godzinkę, ale akurat siedzieliśmy sobie spokojnie na dachu guest housu i jedli coś tam, coś tam - bo nie pamiętam.
Waranasi przywitało niezwykłym klimatem. Rzeczywiście gdybyśmy wyjechali stąd po jednym dniu, nie dałoby się odczuć tego, co dzisiaj myślimy o tym świętym miejscu dla Hindusów. Ale po kolei... poszliśmy na stację w Satnie pociąg planowo miał odjeżdżać o 7:45 p.m., a odjechał prawie o północy. To takie powszechne w Indiach, a oni za grosz nie okazują ani irytacji ani niezadowolenia. Ja natomiast kląłem jak szewc, bo pokazując bilet niejednemu Hindusowi, dla upewnienia żaden nic z niego nie wiedział. Szaleństwo - delikatnie mówiąc. Wydają bilety, a oni nic z tego nie wiedzą. Kazali już nam wsiadać do pociągu w przeciwną stronę tylko dlatego, że miał taką samą nazwę. Najpierw była zapowiedź przyjazdu pociągu o 21, potem 22, potem 22.15, a kiedy przyjechał o 22:30, to odjechał godzinę później. Miejsca jak zwykle obok siebie w drugiej klasie sleeper. Obok dziewczyny z Francji, które też jechały z Kadzuraho. One we trzy na jednym miejscu. W innym wagonie lepszej klasy poznani na peronie Hiszpanie, którzy jechali w północno - wschodnie Indie, aby 22 lipca zobaczyć całkowite zaćmienie słońca. Poopowiadali trochę o tym i widać było, że jadą nieźle przygotowani.
Rano wsiadając w motoriksze pokazaliśmy kierowcy nazwę hotelu, do którego chcemy jechać, ale jak zwykle wszystko wiedzący zawiózł nas do swojego. No cóż, nie ma się co denerwować, ale za 200 rupi - brać co jest. Guest House Ganges - tak nazywał się nasz dom i leżał rzeczywiście niedaleko Gangesu, ale z głównej ulicy trafić do niego w labiryncie ich uliczek to była nie mała sztuka. Wykąpaliśmy się i poszliśmy na miasto, wcześniej z dobroci, szef naszego hotelu, powyjaśniał nam co można zobaczyć w Waranasi. Zaczęliśmy od świątyń. Trochę mam ich już dość, bo wszystkie jak dla mnie podobne. Potem pojechaliśmy za 150 rupi motorikszą zobaczyć fort zamieniony na muzeum, gdzie znajdują się zbiory bogatego maharadży z Waranasi. Następnie do ciekawego kompleksu uniwersyteckiego, gdzie stała bardzo ładna i zadbana, jak na ich warunki świątynia. Tutaj trzeba przyznać, że były najładniejsze dziewczyny w całej naszej podróży. Chyba do tego uniwersytetu był casting, a nie egzaminy... Potem oglądaliśmy liczne świątynie, a nazw nie ma co wymagać ode mnie, bo i tak nie zapamiętam. Wieczorem zjedliśmy obiad i planując rozsiąść się na piwko zdecydowaliśmy jednak, by pójść zobaczyć codzienną liturgiczną imprezę „arti”. W sobie właściwy sposób kilku może duchowych albo tylko showman-ów machało swoimi rzeczami w różne strony, a przy tym towarzyszyła im przez godzinę muzyka, śpiew i bicie dzwoneczków - jest to niewątpliwie interesujące, ale trzeba znać te przedmioty i wymowy gestów. Jak powiedziałem imprez było kilka, my wybraliśmy największą. Potem mała kolacyjka i spanko, gdyż na piąta rano byliśmy umówieni na łódkę, aby 2 godziny popływać po Gangesie. Niestety wschodu słońca nie udało się zaobserwować bo chmury przysłoniły niebo, ale spacer łódką był niewątpliwie ciekawy. Jedząc chyba pierwsze śniadanko na naszej trasie, nie śpieszyło się nam, gdyż niemiło zaniosło się na niebie i zaczęło padać, ale południe było już słoneczne. Jako że zobaczyliśmy już prawie całe Waranasi i widzieliśmy też to, co dla mnie było najciekawsze - palenie zwłok, wybraliśmy się na spacer wzdłuż Gangesu, by jeszcze raz zobaczyć rytuały palenia zwłok. Siedząc i obserwując przez prawie dwie godziny jak robią stosy, wnoszą rytualnie ciało wpierw obmywając je w Gangesie, a potem kładąc na stosie tak, aby głowa wystawała. Co bogatsi kupowali więcej drzewa i zwłoki były przykryte, ale niestety biedniejsi ludzie palili się przy paru polankach. Ogień musi się palić na stosie minimum trzy godziny a zapach palonego ciała jest nie do opisania. Zapytałem Piotra jak się na to zapatruje, bo ja z racji zawodu często uczestniczę w pogrzebach. Jednak widok wyrzucanych prochów ludzkich do Gangesu, sposób układania stosu, widoczne ciało, które się pali, nogi, ręce które krzywią się pod wpływem temperatury jest zatrważający. Poza tym Ganges jest ich świętą rzeką, wrzucają tam prochy ludzkie, niżej kąpią i myją się dzieci, gdzieś pod krzakiem mężczyzna przykucnięty załatwia twardą potrzebę, jeszcze niżej stado krów w wodzie chłodzi się, a wzdłuż brzegu rozstawieni ludzie z praniem. Ciekawie dostępna świętość. A mycie zębów w tej wodzie jest nie lada wyczynem, co było częstym widokiem. Ghata bo tak nazywa się miejsce, gdzie palą te zwłoki  jest niesamowite. Niestety nie można tam robić zdjęć, ale to przechodzi ludzkie pojęcie. Jednak ich marzeniem jest być spalonym w Waranasi i wrzuconym do wody. Nie palą tylko małych dzieci i kobiet w ciąży oraz świętych mężczyzn, te ciała wrzucają w całości do rzeki. Jak opowiadał nam hotelarz, ludzi na starość przyjeżdżają do Waranasi i żyją żebrząc na ulicach, bo tutaj chcą umrzeć, żyją w nędzy, ale żyją tym marzeniem bycia z ich bogami. Niektórzy przyjeżdżają tutaj popełniać samobójstwa. Niewiarygodne, co krzywa idea świętości robi z człowiekiem.
Teraz już pakujemy się na wieczorny pociąg o 00:30 i jedziemy go hm.... trzeba mieć głowę do nazw,  ale w każdym bądź razie już do granicy z Nepalem. Jutro powinniśmy zwiedzać Chitwan Park w Nepalu. Zatem do zobaczenia i usłyszenia.
Ps. Dzięki za sms żyjemy i mamy się dobrze. Podroż przebiega zgodnie z planem i jest niezwykłą chociaż mam dość tych miast i tęsknię za parkiem i jazdą na słoniu. Do zobaczenia.
 

7. Kolejne światynie i łódką po Gangesie

6. Autobusem do Kadżuraho

Zwiedzanie tutejszych świątyń i Waranasi

Wczoraj widziałem emaila i czytałem go, ale nic nie pamiętam i nic z niego nie wiedziałem. Miałem zresztą prawo, trochę poczytaliśmy ze znajomym francuzem, a ja chyba za bardzo wczułem się w rolę bohatera czytanej opowieści....
No to dalej nasze wojaże...
....na czym ja skończyłem?? Już wiem.... niedziela zapowiadała się tragicznie. Chociaż dzień święty w Polsce, tutaj tego w ogóle nie widać. My wstaliśmy o 3:50 bo na 4:00 mieliśmy umówioną moto-riksze, żeby pojechać na autobus do Kadżuraho. Umówiony gość z rikszą nie przyjechał, bo i po co, ale o tej porze udało się znaleźć jakąś inną, a nawet nie było to trudne i byliśmy świadkami małej kłótni o nas, czyli o wyczekiwaną białą klientelę. Powiedzieliśmy, że chcemy na dworzec, skąd jadą lokalne autobusy - o zgrozo! - do Kadżuraho. Oczywiście on wie, bo jakżeby inaczej. Pierwszy autobus mieliśmy mieć o 5 rano. Piszę mieliśmy ponieważ gość zawiózł nas nie na ten dworzec, co trzeba. Potem musieliśmy, jak sieroty, przejechać na inny, a tam stał autobus podstawiony na godzinę 6. Po cichu spodziewałem się klasy de lux, ale nic z tego zwykły, obity, lokalny bus, a jeszcze nam powiedzieli, że to express. No to jak na tutejsze standardy może i trzeba im wierzyć i z całą powagą szanować nawet poobijane expresy. Kierowca musiał przyjechać wczoraj wieczorem, bo widziałem zbliżającego się siwego człowieka w samych majtkach, który pewnie spał sobie na dachu autobusu lub na ławce na dworcu, żeby na drugi dzień ruszyć dalej. Ja wcale mu się nie dziwie, bo w środku busa nie da się spać. Za duszno. Zresztą oglądając się po całym dworcu wszyscy kierowcy spali sobie na dachach własnych pojazdów. Nie tylko kierowcy, bo i obsługa, czyli ludzie, którzy sprzedają bilety w czasie jazdy. Baliśmy się tylko jednego, że autobus będzie zatłoczony i ciężko będzie siedzieć w takiej duszności. Przed nami ponad 12 godzin jazdy expresem. Jeszcze jedna ważna informacja. W indyjskich samochodach najważniejszy jest sygnał. Zresztą na wielu autach zwłaszcza czarterowych napisane jest na tylnej burcie „please horn”. Nasz w autobusie miał zepsuty sygnał i to nas cieszyło, ale kierowca poradził sobie sprytnie, ponieważ kabel od sygnału miał przymocowany przy swoich drzwiach; jeśli już chciał trąbić to po prostu dotykał kablem o żelazne drzwi co powodowało zwarcie i mocny sygnał. Trąbienie to było jak walenie w drzwi od środka - najkrócej mówiąc. Po dwóch czy trzech godzinach jazdy był ponad godzinny postój i tutaj odważyliśmy się zjeść jednak przy ich kuchni polowej. Ziemniaczana Pakora okazała się bardzo pyszna. Na następnym przystanku też spróbowaliśmy, ale tym razem była bardzo ostra, a podana w zawiniętej gazecie. Ta pierwsza, w elegancko uplecionym liściu z drzewa, zwinięta była w kształt talerza. Punktualnie 6:40 jak nam powiedziano przyjechaliśmy naszym expresem na miejsce. Nie powiedziałem, ale po drodze była jedna przesiadka. Ta podróż pokazała nam też pewną prowincję Indii i dokładny stan i wygląd dróg. Daję słowo nie mamy co narzekać w Polsce. Tak jak umówiliśmy się, pojechaliśmy do centrum Kadżuraho, aby zobaczyć na internecie, gdzie jest zameldowany nasz kolega Nikol, ale niczym otworzyłem internet wokół Piotrka było już pełno Hindusów, którzy już mu powiedzieli, gdzie jest Nikol. To niesamowite. Zresztą na następny dzień wszyscy w miasteczku już wiedzieli, że przyjechało, kolejnych dwóch Polaków do hoteli „Harmony”. Ludzie żyli tutaj przyjazdami i odjazdami innych. Wiedzieli kiedy piliśmy piwo w restauracji, wiedzieli kiedy kupowaliśmy bilety i dokąd, a poza tym wszyscy rikszarze i nie tylko znali dokładnie rozkład jazdy w miasteczkach o promilu może 200 kilometrów. Połączenia gdziekolwiek mogli wymienić z głowy. Wieczorem posiedzieliśmy przy kolacji i piwie w naszym hotelu. Był bardzo ładny i przyjemny, a gaworzyliśmy o podróżach i naszych planach na przyszłość. Tutaj też muszę powiedzieć, że po kilku piwach jest się w stanie wszystko powiedzieć po angielsku nawet tłumaczyć polskie kawały i to do śmiechu.
Na następny dzień poszliśmy zwiedzać tutejsze świątynie. Jak dla mnie niesamowicie piękne, budowane z piaskowca na cześć kolejnych wcieleń ich bóstw. Na ścianach tych świątyń płaskorzeźby przedstawiające różne sceny lub osób albo niebiańskie dziewice ubrane w klejnoty - tylko klejnoty, albo sceny tańca religijnego, albo sceny z walk, albo co najciekawsze i najbardziej znane, sceny erotyczne z różnych pozycji stosunków seksualnych. Taka Kamasutra na ścianach świątyń. Zdjęcia są lepsze niż opis. Na mnie te świątynie robiły ogromne wrażenie, gdyż oddawały niezwykłą prostotę i kunszt twórczy. Idąc do kolejnych świątyń przyłączyli się do nas tubylcy oferując pomoc w oprowadzaniu. To bardzo powszechne, ale i upierdliwe. Jeden chłopiec jednak zrobił na mnie wrażenie. Nie wiem ile mógł mieć lat, może 10-12, świetnie mówił po angielsku i francusku. Chciał, żebym uczył go polskiego, bo jak wspomniał coraz więcej turystów polskich przyjeżdża tutaj i nie ma ich kto oprowadzać. On byłby pierwszy. Ambitnie. Idąc do ostatniego kompleksu świątyń przechodziliśmy przez stare Kadżuraho. Specjalnie weszliśmy w gąszcz wąskich ścieżek wijących się wokół domów mieszkalnych, żeby pozaglądać jak oni żyją. Udało nam się „luknąć” do kilku i trzeba powiedzieć, że skromnie to za mało powiedziane, ale jedno rzuca się w oczy, żyją blisko przyrody i nie robią problemu z wielu niewyobrażalnych dla nas spraw. Zwierzęta w domu czy obok - no problem, ale trzeba też zaznaczyć, że pewnie nie są za bardzo pracowici. Ten spacer podczas, którego gubiliśmy się między tymi domami pokazał prawdziwe oblicze Indii. Nie wspominając, że byliśmy ogromną atrakcją. Biały człowiek po naszej wiosce - czego może tutaj chcieć chyba tylko zbłądził? Po południu umówiliśmy się z Nicolem, że pojedziemy do niedalekiego parku z wodospadami. Wyposażeni w kilka piw i jak się okazało półlitrówkę pojechaliśmy piknikować. Rzeczywiście ciekawy ogrom skał - jakby ból ziemi, gdzie zdarto na siłę i żywcem jej skórę. Widok tych czarno-czerwonych skał w gąszczu drzew na obydwu brzegach robił wrażenie pobytu w puszczy. Jeszcze skrzeczące i biegające małpy dodawały do pieca wyobraźni. Poszło mi w głowę i tyle mogę powiedzieć, a tutaj zaczęło padać. Chmury pokazywały swoją siłę i pewnie monsun podrapie pazurkami, ale nie było tak strasznie. Wróciliśmy po 6 bo jest to godzina, gdzie zamykają ten park. Wstąpiliśmy jeszcze do restauracji i tam trzeba było dolać zamówiliśmy talerz cebuli, frytek i chikeny. Imprezka bardzo wesoła. Potem już niewiele pamiętam.
Dzisiaj pozaglądaliśmy jeszcze do trzech pobocznych świątyń. Idziemy zjeść i o 2 p.m. mamy autobus do Satny, a 7:45 pociąg do Waranasi, to hinduska Częstochowa. Każdy Hindus raz w życiu chce być w Waranasi, tam oczyścić się w Gangesie, a na końcu żywota spalić swoje ciało i prochy wrzucić do rzeki – ot ich marzenie. Zobaczymy jak będzie z nami.
 

6. Autobusem do Kadżuraho

5. Czerwony Fort Agra

W kierunku słynnego Taj Mahal

Życie naprawdę jest piękne... możesz te moje szybkie wypociny poprawiać literówkami, bo ja jestem za leniwy, a Ty na państwowej posadzie. Siedzę sobie w kafejce internetowej i rozmawiam z ładną panią, która tutaj obsługuje. 200 metrów za moimi plecami jest najbardziej rozpoznawalny indyjski budynek Taj Mahal. Żeby się tutaj dostać jechaliśmy z Bikaneru (bo tam skończyłem swoje opowieści) do Jaipuru nocnym pociągiem. W Jaipurze znaleźliśmy przyzwoity hotel za dobre 300 rupi. Tam panowała ogromna duszność i wielkie słońce. Dało się odczuć na każdym kroku. To co najbardziej utkwiło w pamięci w Jaipurze to fort Amber. Potęga, która powala na kolana, gdy się patrzy na majestatyczną górę obudowaną fortyfikacją- nigdy nie zdobyta. Teraz miałbym chyba podpowiedź do tych, którzy siedzieli w forcie. Odciąć ich od możliwości leżenia w cieniu i na pewno by się poddali! Poza tym sam Jaipur jest stolicą stanu Pandżab i największym miastem tego regionu. Stamtąd pojechaliśmy właśnie do Agry autobusem „de lux”. czyli miało być lepiej i wygodniej. O 8 rano odjeżdża komfortowy autobus. Przyjeżdżając na stacje odjazdu spodziewałem się jakiegoś wypasionego Volvo a tutaj nowsza Tata, bo mniej poobijana, dwupiętrowa. Polega to na tym, że w środku jest jeden korytarz i są szerokie bo tylko 3 rzędy miejsc siedzących a nad głową mamy miejsca leżące. Z jednej strony podwójne a z drugiej pojedyncze. Oczywiście w tym upale jedyną klimatyzacją jest otwarte okno i jadący autobus. Miejsca sporo co jest wygodą, ale widząc wygląd siedzeń - i choć nie jestem wymagający walczyłem ze sobą aby oprzeć głowę- z potu i brudu siedzenie ociekało czarną mazią nałożoną na welurową tapicerkę. Okropność, ale nie da się jechać długo z głową w powietrzu. Po przyjeździe do Agry oczywiście kierowaliśmy się na hotel. Tym razem wskazówką był przewodnik, który się spisał. Jest to nasz najtańszy hotel bo za 500 rupi za dwie noce. (1 usd 47 rupi). Po odpoczynku poszliśmy zdobywać miasto. Zaczęliśmy od czerwonego fortu Agra. Bardzo majestatyczny i potężny a przy tym bił swoją czerwonością, która dodawała mu wigoru i waleczności. Wróciliśmy piechotą chcąc pozaglądać w niektóre zakamarki Agry. Było to wyzwanie, aby poopędzać się trochę od nachalnych rikszarzy, ale czego się nie zrobi dla wolności. Spacerek przez park, który jak na możliwości indyjskie był nawet dobrze zachowany bo nie śmierdziało odchodami tak strasznie a poza tym było kilka miejsca w których chłopcy rozgrywali mecze w popularnego tutaj krykieta. I co ważne dla nas sporo małp w tym parku, które nawet chciały pozować do zdjęć nic sobie nie robiąc z obecności człowieka. Miały raczej postawę, że to człowiek ma schodzić z drogi niż miałoby być inaczej. Potem bardzo miły wieczorek, bo wyszliśmy na dach naszego hotelu skąd rozciągał się piękny widok na Tadż Mahal. Naprawdę niesamowite. Oczywiście zimne piwko w ręce i napawanie się widokiem. Po chwili dołączył do nas Nikol. Francuz, który okazał się bardzo sympatyczną osobą. I tak pewnie przy kolejnych piwkach siedzieliśmy i gaworzyliśmy o Polakach, o nas samych i oczywiście o podróżach pewnie gdzieś do 10 p.m. Bardzo miło nas ucieszył, ale honorowo nie dał sobie wyrwać możliwości i drwinkowanie on nam stawiał. Nicol pracował na - nie pamiętam – wyspie obok Sri Lanki jako przedstawiciel jednego z biur podroży francuskich. Był moim rówieśnikiem. Przyjechał tutaj z Bangladeszu, który bardzo chwalił z gościnności ludzi i pięknej przyrody. I co najważniejsze mówił - nie ma tam turystów a biały człowiek jest większą atrakcją dla nich niż słoń w Warszawie na ulicy.
Noc była bardzo spokojna. Rano zjedliśmy pierwszy raz znana i popularną tutaj Pakore. Nawet to smakowało. Piotrek odmianę wegeteriańską, a ja ziemniaczaną. Trzeba się jakoś ponapychać. Potem poszliśmy zwiedzając słynny Tadż Mahal. Robi wrażenie i historia jego powstania jest pewnie marzeniem nie jednej romantyczki. Potem pojechaliśmy do tak zwanego małego Tadż  Mahal i jeszcze gdzieś…. miejsce mam przed oczami, ale nazwy nie powiem, bo jak zwykle nie pamiętam. Zostało nam tylko sprawdzenie autobusu do Kadżuraho i - o zgrozo! Mamy go o 5 rano. Masakra, trzeba będzie wstać, i co gorsze 12 godzin podroży. Nie wiem jak to zniesiemy w niedziele, ale nie mamy wyjścia - trzeba jechać dalej. Co dalej postaram się napisać, bo lepiej mi się to robi na klawiaturze niż długopisem.

5. Czerwony Fort Agra

4. Zwiedzanie Jaipur

Niesamowite wrażenie Fortu Amber

Nie wiem czy pisałem o szczurach w Deshnoke, ale pierwszy raz coś takiego widziałem na oczy, żeby tyle szczurów w jednym miejscu, w dodatku świętych i nienaruszalnych. A przed chwilą spotkałem pierwszego Polaka, którego wskazał mi jeden Hindus. Co ciekawe są tutaj grupą 25 osób. 20 uczniów i 5 nauczycieli z chorzowskiego „Słowaka”. Prowadzi tę ekspedycję przez dwa miesiące ich dyrektor z liceum. Niesamowite. Zresztą spotkany przeze mnie uczeń wyraził się o nim że to wspaniały człowiek. Dwa miesiące ciągania uczniów po Indiach – rzeczywiście niespotykane.
Dzisiaj zwiedzaliśmy Jaipur (Dżajpur). Rano poszliśmy na różowe miasto, bo z tego słynie Jaipur. Rzeczywiście jak zwyczaj a nawet prawo nakazuje wszystkie budynki - przynajmniej z fasady wymalowane na różowo. Ale trzeba przyznać, że bardzo przyjemne miasteczk o zaledwie 2,5 mln mieszkańców. To chyba na indyjskie możliwości jeszcze niewiele. Potem poszliśmy zjeść i znaleźliśmy restaurację na dachu sklepów. Okazała się strzałem w dziesiątkę, bo weszliśmy do odkrytej kuchni by dokładnie przyglądać się przygotowywanym nam posiłkom. Nie było wcale tak strasznie. Poza tym fajny piec zbudowany z gliny. I widzieliśmy jak piecze zamówione pyszne chleby przy nas, a potem dostaniemy je ciepłe do spożycia. Następnie pojechaliśmy do fortu Amber - i tutaj brakło powietrza z podziwu. Fort ogromny i robiący niesamowite wrażenie. Słońce mocno dawało po plecach rękach i nogach, ale czego się nie da znieść dla takich widoków. Potem, pojechaliśmy do świątyni znanej jako świątynia małp. Dlatego, że jest tam dużo małp. I tu też się okazało, jak w Deshnoke sporo szczurów, tak tutaj pełno małp. Skakały po skałach i jakby pilnowały świątyni, niczym nie przejmując się ludźmi rasy białej czy innej. Oczywiście wszystko to zrobiliśmy naszym niezawodnym pojazdem jakim jest moto-riksza. 500 rupi to dla pana niewielki zarobek a dla nas wydatek 10 USD na dwóch. Wracając do hotelu, widzimy że obok jest sklep z napojami wyskokowymi, więc nie pozostaliśmy obojętni na piwko i małe whisky, które wybieram się spożyć z Piotrem.
Co jeszcze – jutro jedziemy do Agry czyli znanego Tadż Mahal. Zobaczymy jakie wrażenie...?
Pozdrawiam cieplutko.
 

4. Zwiedzanie Jaipur