Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

Wspomnienia, Madagaskar

4. Obiad na targu i urodzinowa nalewka

Miasto Fianarantsoa

Po wizycie, która było nieco przygnębiająca widokiem trędowatych i odwiedzinach w miejskim szpitalu, o. Jeremy odwiózł nas na miasto i zostawił. Chcieliśmy nieco sami pomyszkować po nieznanym mieście Fianarantsoa. Nasze doświadczenia spaceru okazały się potwierdzeniem, że Malgasze to ludzie niezwykle sympatyczni i radośni. Mający swoje poczucie wartości i jak nigdzie dotąd na świecie nie przeszkadzało im, że robimy zdjęcia, nakierowując obiektywy prosto w twarz. Musiało to być poprzedzone uśmiechem i jakimś żartem, np. powtarzając jakieś malgaskie słowa, które od nich usłyszeliśmy. U miejscowych wywoływało to salwy śmiechu, a dla nas okazja do robienia zdjęć. Zresztą niewielu vazahów – tak nazywa się biały człowiek w ich języku, spacerowało po mieście. A mówiąc dokładnie oprócz jednej pary w restauracji, do której zaglądnęliśmy, nie spotkaliśmy nikogo. Była już pora popołudniowa, więc zaczęliśmy szukać jakiegoś baru, żeby coś zjeść. Po drodze zaglądaliśmy, gdzie tylko można. A to pytając w napotkanym hotelu recepcjonistkę, czy przyjęłaby trzech Polaków do pokoju i za ile, ona oczywiście przyjmując nas z uśmiechem, otwierała szeroko ręce, że wszystko da się załatwić. Warunek nasz był taki, że wszystkie pokoje oddzielne i ona śpi z nami. Na to nie poszła, ale przysporzyło jej to tak wiele radości, że kiedy mijaliśmy jeszcze to miejsce, dwukrotnie machała z daleka i pokazywała, że jednak zaprasza. Jakby poczucie humoru było wpisane nie tylko w jej radosne serce, ale wszystkich Malgaszów.
Pozwoliliśmy sobie obserwować niewielki warsztat napraw telefonów komórkowych. Wyglądał on w ten sposób, że w otwartych do góry drzwiach niewielkiego busa, siedziało dwóch techników przed laptopami i wgrywało oprogramowania. Zasilaniem do tych komputerów była niewielka prądnica spalinowa. Przed wejściem do tego busa siedziało może pięciu speców z małymi śrubokrętami, którymi rozkręcali nieodgadnione wnętrzności małych telefonów komórkowych. Jak było widać, klientów im nie brakowało, można zatem wnioskować, że byli w tym najlepsi.

Mijając kolejne restauracje, poszliśmy wzdłuż drogi zaczynającej się od stadionu miejskiego. Cały chodnik dla pieszych był targowiskiem, a tutaj najprzeróżniejsze towary i gdyby nie przyjrzeć im się z bliska, to można pominąć coś, co jest niespotykane nigdzie na świecie. Po raz pierwszy spotkałem się z tym, że można jeszcze handlować pustymi butelkami, w Polsce mamy raczej kłopot, co z nimi zrobić, a tutaj wszystko ma swoje wtórne użycie. Nie mówiąc o tonach przeróżnej garderoby chińskiej, kocach, zabawkach. Można było zobaczyć takie wynalazki, jak niewielką deszczułkę długości trzech okrągłych baterii, a przy tym kabelki z wyłącznikiem doprowadzone do żarówki. Jednak z oryginału miała tylko szklaną część, bo w środku zlepione trzy małe diodowe lampeczki. To jest na pewno pomysł warty Nobla, że nawet żarówka ma swoje wtórne zastosowanie i po wyprodukowaniu, wyświeceniu swojego limitu, może jeszcze bardzo długo służyć swoim światłem.
Kolejną sprawą, która wzbudziła zainteresowanie, a według obserwacji jest bardzo powszechna na Madagaskarze, to drewniane wózki specjalnej konstrukcji. Niewielkie drewniane cztery kółka z gumową obwolutą, drewniana „paka” na towar. Przednia oś bardziej wysunięta, bo od niej prowadził drewniany patyk doprowadzony do drugiego pionowego z tyłu, zakończonego zwyczajną kierownicą. Na mieście na tych wózkach można było zobaczyć worki mąki, ryżu, blachy i wiele innych towarów do sklepów i miejscowych hurtowni. Droga obok stadionu wiodła na niewielkie wzniesienie, co wykorzystywali młodzi chłopcy, wyprowadzając taki wózek do góry i w kilku przy ruchu ulicznym, zjeżdżając z zatrważającą szybkością, co u miejscowych wzbudzało niebywałą radość.

Obiad zjedliśmy wreszcie niedaleko targowiska, wybierając w ciemno trzy różne malgaskie potrawy. Mnie dostał się miejscowy rosół – o ile mogę to tak nazwać – z ziołami i micha ryżu. Jak na  pierwszy eksperyment, to nie było tak źle. Mieliśmy jeszcze sporo czasu do godziny 17:00, bo tak byliśmy umówieni z o. Jerrym, że ma po nas przyjechać w umówione miejsce. Byliśmy niemałym zainteresowaniem, ale domyślam się, że nie wynikało to z braku białych ludzi w tym miejscu, ale bardziej z życzliwości miejscowych. Uśmiechając się do ludzi, próbowaliśmy zagadywać na ile tylko było to możliwe, podchodząc do dziewczyn grających w piłkę nożna na stadionie. One akuratnie były za bardzo zajęte sportem i nie zwracały zbytnio uwagi na trzech vazahów. Przy dużych stoiskach z owocami oglądaliśmy rzeczy, których nie ma w Polsce i dopytywaliśmy, jak się nazywa owoc o kształtach, widzianych przez nas po raz pierwszy w życiu. Oczywiście malgaskie nazwy były dla nas  nie do wypowiedzenia, co od razu wzbudzało śmiech nie tylko u handlarzy, ale i całego targowiska. Podobnie na rynku pirackich płyt DVD, próbowano znaleźć coś dla nas po angielsku, ale były to filmy z poprzednich epok, typu Bruce Lee, czy Rambo.

Zobaczyliśmy także targ mleka. Przywożone w dużych kanach, przelewane było do małych butelek po napojach i każdy kupował według swojego uznania. Mleko na pewno od miejscowych krów zebu. Przechodząc obok przedszkola, zainteresował nas bardzo miły wystrój. Jakby dowód globalizacji i jednolitego wystroju wszystkich przedszkoli świata, nawet tych w najbiedniejszych  krajach. Niestety dzieci już nie było, ale siedziały jeszcze cztery panie przedszkolanki ze swoją dyrektorką. Szefowa miała kosmetykami podkreślone usta, oczy i brwi, co rzadko się spotyka u miejscowych kobiet. Weszliśmy i usiedliśmy sobie w małych plastikowych dziecięcych krzesełkach, żeby chociaż z paniami porozmawiać. Trudno było się dogadać językowo, ale przy ilości żartów i śmiechu wszystko było jasne. Żegnając się mile, poszliśmy dalej, śmiejąc się do siebie nawzajem, że albo wszyscy nas już tutaj znają przez nasze bezpośrednie zachowanie, albo z drugiej strony, że zaraz ktoś może dać nam w zęby za naszą bezpośredniość. To drugie się nie spełniło, a niektórzy mijając nas, pokazywali palcem, jakby wskazując, że przy ich stoisku z mlekiem, pomidorami czy żarówkami już byliśmy.
Na koniec zawitaliśmy na małe piwo do baru, który prowadził człowiek przypominający bardziej Chińczyka, niż Malgasza. Nasze przeczucia nas nie myliły. Jego ojciec przyjechał z Chin na Madagaskar. On już tutaj się urodził. Ma dwie córki, które wyjechały na studia do Francji i musi na nie zarobić. O dziwo, poznał naszą narodowość po języku. Jak się okazało, często przychodził do niego jeden z Kamilianów Polaków, pracujących w niedalekim szpitalu.

Po powrocie do misji werbistowskiej, był jeszcze jeden akcent dnia, świętowanie urodzin jednego z księży, który z pochodzenia jest Malgaszem. Mały tort i dla nas zupełna nowość, kilka kieliszków malgaskiego narodowego napoju, jakim jest rum. O. Jeremy specjalizuje się w robieniu takich nalewek, a skoro nie ma za wielu amatorów na ten napój wśród Werbistów, korzystaliśmy jak tylko pozwalali, cmokając przy tym w zachwycie, że takie dobre nalewki. Może dlatego, że w środku w butelce były owoce, których nie spotkamy w Polsce i to nadawało im niebywale dobrego smaku. Pomiarkowaliśmy w momencie, kiedy powiedziano nam, że to ma 42 % alkoholu. Z niedowierzeniem odkładaliśmy kieliszki. Piło się to po prostu jak smakowity syrop.

4. Obiad na targu i urodzinowa nalewka

3. Wizyta w misji dla trędowatych

Realia Czerwonej Wyspy

Tym razem w nocy nie musieliśmy się wcześniej zrywać. O godzinie ósmej odprawiliśmy Mszę świętą i zjedliśmy śniadanie. Miejscowy przełożony o. Jeremy – z pochodzenia Filipińczyk – odwiózł nas do miasta, żebyśmy mogli sobie kupić bilety na zaplanowany pociąg jadący do Manakara, na zachodnim wybrzeżu Madagaskaru. To jedyna czynna i działająca linia kolejowa na całej wyspie. Dzisiaj bardziej staje się już tylko atrakcją turystyczną, niż środkiem komunikacyjnym. Bez żadnego problemu kupiliśmy bilety w pierwszej klasie, będąc ciekawymi, co to jest pierwsza klasa w tutejszym znaczeniu

Potem pojechaliśmy do miejsca, które jest bliskie Polakom, do misji założonej przez bł. o. Jana Beyzyma, jezuitę, apostoła trędowatych. Miejsce wzgórzem oddalone od miasta i malowniczo położone  w lesie na zboczu góry. Ogrodzone wysokim murem, jakby tamą przed rozprzestrzenianiem się choroby miejscowych pacjentów. Wchodząc na dziedziniec tego szpitala, powitał nas starszy kapłan pochodzenia malgaskiego, który pełni rolę kapelana dla czterech sióstr pracujących w tym ośrodku. Po jakimś czasie odnaleźliśmy siostrę, która byłą chętna oprowadzić nas po szpitalu. Wizytę zaczęliśmy od kaplicy, którą wybudował sam bł. o. Jan Beyzym. Zakonnica wskazywała na tabernakulum, które miał sporządzić sam apostoł trędowatych. Jego krypta była z tyłu kaplicy. Chwila modlitwy uświadamiała poświęcenie się tego Polaka na dalekiej czerwonej wyspie. Jego odwagę i determinację po prawie stu latach, można podziwiać choćby w próbie wyobrażenia sobie tego, co robił tak daleko od własnego domu rodzinnego. Szpital był podzielony na dwie części: męską i żeńską. Obecnie przebywało tam razem około trzydziestu osób chorych na trąd. Ich skromne sale zawierały tylko łóżka poustawiane w rzędzie obok siebie. Kilku mężczyzn siedziało na ławeczce, na dziedzińcu swojej części i odważnie uśmiechało się do przybyłych gości, pozwalając także na zdjęcie. Obok uwijały się młode pielęgniarki, dezynfekując instrumenty medyczne po jakichś opatrunkach. Mieli swoją własną kuchnię, było to może pięć stanowisk z paleniskami. Swoją strawę gotowali jak pierwotni ludzie nad ogniem, tak samo czynili z najprostszymi sprawami, jak choćby zaparzenie sobie wrzątku. Kuchnia od czasów o. Jana Beyzyma nic się nie zmieniła, a przecież trędowatych dość sporo ubyło. Dzisiaj ta choroba już nie jest takim problemem jak kiedyś. Zresztą, sama liczba pacjentów miejscowego szpitala jest tego dowodem. Nigdy nie widziałem osoby chorej na trąd, ale nie wypadało z bliska przypatrywać się utraconym palcom u ręki, czy nogi, tym, którzy byli na utrzymaniu odwiedzanego szpitala. Historia tutaj zatrzymała się jak w czasach wyjazdu na misje błogosławionego jezuity. Oprócz skromnych łóżek i kuchni, było kilka niewielkich warsztatów, jak choćby ten z możliwością wyrabiania butów dostosowanych do długości nogi i stopy ludzi chorych. Mimo, że ta długość posiadanej naturalnie nogi może się zmienić w wyniku choroby, obuwie wykonywane z drewna pasowało dla każdego.

Nieodwracalny los ludzi, wytracających części swojego ciała był przygnębiający, ale imponujące było to, że Polak tak zajął się potrzebującymi na większą skalę. Obok szpitala za murami było niewielkie szpitalne osiedle zawierające może kilka domków jednorodzinnych, mieszkały tam rodziny, z których choćby jedna osoba była chora i wymagała opieki i dozoru lekarza w każdej chwili. Niezwykłe jest to, że ludzie dla ratowania najbliższych decydują się pójść do swoistego getta chorych, byle tylko mieć medyczna opiekę. Kobiety pilnowały dzieci i skromnego domostwa, a mężczyźni, jak dało sie zauważyć, w tym momencie pracowali przy obróbce drewna. To nie tylko osiedle dla rodzin, ale to jedna wielka rodzina, której nie szczędził los, zsyłając chorobę najbliższej osoby. O. Jan Beyzym ma w obrębie szpitala swój pokój pamiątkowy, co na pewno przyczynia się do jego nieśmiertelności w tym, co zrobił dla mieszkańców Madagaskaru.

Wybierając się na tutaj, szukaliśmy jakichkolwiek kontaktów u polskich misjonarzy, żeby zebrać informacje, które pozwolą realnie ocenić możliwości zwiedzania. Między innymi przez o. Pawła Dyla z Gruzji, pisałem do Kamilianów na Madagaskarze. Prowadzili właśnie szpital w Fianarantsoa. Nie mając zwrotnego e-maila, podjechaliśmy pod ich dom zakonny. Brama była zamknięta i nikt nie dawał znaku życia. Zatem w odwrocie zajechaliśmy do szpitala , który jest obok klasztoru. Należy on do państwa, ale pracują w nim m.in. Kamilianie. Trudno przepuścić okazję, żeby zobaczyć jakiej jakości jest służba zdrowia na Madagaskarze. Mając obraz szpitala trędowatych, ten miejski wcale nie poprawił oceny jej sytuacji. Ogromne obejście, kilka budynków z wypisanymi oddziałami, a każdy przykrej jakości. Sale z odrapanymi ścianami, korytarz to jakby przejście pomiędzy halami produkcyjnymi w dużej fabryce. Niewielu chorych i pewnie na szczęście, bo nie wyobrażam sobie, przyjeżdżając z Polski, jak można skutecznie leczyć, pomijając wymagania higieny i jakiekolwiek zasady sanitarne.

W największym budynku, gdzie była sala przyjęć, przewijało się kilka osób, ale dla mnie wyglądali bardziej na odwiedzających niż pacjentów. Zaglądnąłem do jakiejś sali lekarskiej, ale bardzo delikatnie, żeby nie zostać wyproszonym. Obecny był miejscowy lekarz z pacjentem. Wszystko odbywało się na zasadzie dialogu i jakichś konsultacji, a nie zabiegu leczenia, wykonywanym na ciele pacjenta. Niebieskie brudne ściany, malowane pewnie jeszcze wtedy, jak wybudowano ten szpital, wołały mocno o odnowienie, ale nikomu to nie przeszkadzało. Spotkani ludzie chodzili boso, jak zresztą większość napotkanych mieszkańców Madagaskaru, co pewnie dla nich było normą, ale mnie pozostawiało wiele do życzenia.

3. Wizyta w misji dla trędowatych

2. Poranek i pierwsze wrażenia

Trasa pełna niespodzianek

Rankiem wszystko było widać jak na dłoni, niewielki dom z małym zapleczem duszpasterskim, to pozostałość po jednej z organizacji charytatywnych, wyjeżdżających z Madagaskaru i za niewielką sumę odsprzedających posiadłość. To, co stanowiło prawdziwą perełkę misji o. Zdzisława to ogród, bardzo duży i niesamowicie zadbany. O każdym posadzonym przez siebie drzewie wiele opowiadał. Jeśli dobrze zapamiętałem, to było kilka bananowców, nie mówiąc o drzewach, czy krzewach ozdobnych. Cały ogród przekopany niewielkimi kanałami melioracyjnymi, bo w porze deszczowej jest tutaj bardzo dużo wody. Dwa doły głębokości może dwóch metrów sporo jej zbierały, także z tym nie miał najmniejszych problemów.
Kiedy usiedliśmy przed mapą, żeby zaplanować dokładnie trasę, okazało się, że praktyczne informacje gospodarza weryfikują niejedną czerwoną kreskę wskazującą drogę. My ambitnie kreśliliśmy plany, a on tylko uśmiechając się, mówił, że tędy nie ma przejazdu, albo to droga przez busz, albo jeszcze, że to trasa na trzy dni, a nam wychodziło z odległości może kilka godzin. Sami nie wiedzieliśmy co robić, czy śmiać się, czy płakać, bo plany według przewodników i relacji tych, którzy gościli tutaj przed nami, nie pokrywały się z ponad dwudziestoma latami pracy o. Zdzisława Grada. Jednak trzeba było coś ustalić. Wstępny plan powstał na jakieś dwadzieścia dni, potem krótka weryfikacja przed Internetem, co do funkcjonowania komunikacji. Busy jeżdżą codziennie i wszędzie, ale z jedną linią kolejową bywa już różnie, to samo z wewnętrznym samolotem. Jak widać znowu nie da się dokładnie zaplanować. My, Europejczycy mamy zegarki, a ludzie w Afryce mają czas, jak zwykło się mawiać na taką rzeczywistość. My tylko miesiąc urlopu, a chciałoby się zobaczyć jak najwięcej.
Po południu współpracownicy o. Grada zabrali nas, żeby nam pokazać miasto. Pierwszą sprawą był zakup biletów na busa do Fianarantsoa. Jadąc na specjalny dworzec busowy, odsłaniała się nam stolica Madagaskaru z ogromnymi sprzecznościami. Kilka eleganckich samochodów z czarnymi szybami i ludzie pchający wózki z różnorodnym towarem. Jakieś ogrodzone wille i ogrom domów oblepionych jedynie gliną, albo zbudowanych z poskładanej, niewypalonej glinianej cegły. Zresztą produkcja tego budulca trwała w najlepsze na obrzeżach miasta, a nawet sięgała do centrum, gdzie tylko można było wydobyć jakąś glinę. Ten widok produkcji cegły będzie nam towarzyszył przez wiele dni podróży przez Madagaskar.
Na ogromnie zatłoczonym dworcu, gdzie można było kupić wszystko i wszystko przetransportować na dachach niewielkich busów, kupiono nam bilety. Pewnie dobrze, że zrobili to przyjaciele o. Zdzisława, a nie my, bo dla białych cena byłaby o wiele wyższa za ten sam standard, co wszystkich. Jak się okazało później, Antananarywa wcale nie miała wiele do zaoferowania. Co prawda pobieżnie, ale objechaliśmy samochodem miasto. Na zobaczenie zachwycających pokolonialnych budynków, albo innych zabytków, nie było co liczyć. Poza jednym zamkiem na wzgórzu, który wzniosła królowa Madagaskaru. Ogromna konstrukcja niedawno temu odbudowana po pożarze sprzed kilku lat. Wytargowany przewodnik opowiadał  jego historię oraz historię Madagaskaru, że sama nazwa państwa oznacza „miasto tysiąca wojowników”. Nie ukrywam, że nie powaliło mnie to, ale za to z miejsca na wzgórzu, gdzie stoi zamek, rozpościerał się piękny widok na całą stolicę. Można było podpytać naszych towarzyszy, gdzie mieszczą się jej strategiczne budynki. Potem małe samochodowe tournee, dla przybliżenia, jak funkcjonuje wszystko widziane z daleka.
Bilet na busa wykupiliśmy na godzinę 6:00, ale według wskazówek o. Zdzisława, spokojnie mieliśmy o tej godzinie dopiero podnieść się z łóżek, żeby tak koło 7:00  na niego wyjechać. Dzieląca nas odległość drogi zajmowała około pół godziny, ale według niego wszystko działa po afrykańsku, mimo, że Madagaskar według wielu to nie Afryka, i spokojnie wyjedziemy o 9:00.  Tak nas zapewniał. Dokładnie co do minuty tak się stało. Po przyjeździe na stację busa gdzieś przed 8:00, czekaliśmy i tak ponad godzinę, żeby zebrać pełen stan i dopiero wtedy mogliśmy wyjechać.
Miejsca mieliśmy zaraz za kierowcą i pewnie dla długości naszych nóg, to spore szczęście. Żadne inne nie gwarantowało takiego komfortu, z tym, że tego pojęcia używam w całkiem innym znaczeniu, niż jakikolwiek komfort europejski. Niewielki Hyundai dawał sobie radę nie tylko z piętnastoma pasażerami, ale i z całym dachem bagażów. Jechaliśmy już pewnie ze trzy, czy cztery godziny, a kierowca ani myślał zatrzymywać się nawet na toaletę. Nie wytrzymując już sam, zaproponowałem postój, z którego w przydrożnym lesie wszyscy skorzystali. Droga na całej trasie nie była najgorsza. To w miarę zachowujący swą jakość asfalt, po którym najczęściej poruszały się busiki i co jakiś czas większa ciężarówka.  Pasażerami busa oprócz nas był jeszcze jeden mężczyzna, a reszta to cztery kobiety i dzieci. Nawet na późniejszych kilku przystankach udało się jakoś zabawiać te dzieciaki, maluchy bez skrępowania wyciągały ręce, żeby choć trochę je ponosić. Mamy bez oporów oddawały swoje pociechy w ręce białych, mając przy tym niesamowity ubaw. Mała Szu Szu bawiła się z nami, łapiąc nas za ręce. Była to ciemnoskóra dziewczynka o rozczochranych włosach, w zupełności pasujących do jej imienia.
Cała droga miała 500 km odległości, liczone na jakieś dziesięć godzin jazdy. Ale ze względu na nasze przygody, jechaliśmy dokładnie dwanaście. Pierwszy przystanek zaproponowany przez kierowcę był w przydrożnym barze, gdzie odważyliśmy się zjeść po dwie kanapki i malgaską czekoladę. Następne były wymuszone przez uciekające powietrze z tylnego koła. Kierowca uparł się, żeby jechać na kapciu. Kiedy zaczął przyśpieszać, w pewnym momencie na zakręcie tak zarzuciło samochodem, że mało co się nie przewrócił i pewnie moglibyśmy spaść w przepaść pod drogą. Zatrzymał się, próbował nawet zmienić koła, ale poddał się i dalej jechaliśmy na kapciu do momentu, kiedy zjeżdżając z niewielkiej górki całkowicie rozerwało oponę. Ostatecznie został zmuszony do zmiany, ale jak się po chwili okazało, zapasówka też nie miała za wiele powietrza i była w takim stanie, że o jakimkolwiek bezpieczeństwie mówiło się w kontekście ryzyka. Jadąc jakieś 20 km/h, dojechaliśmy do pierwszej wulkanizacji. To mała przydrożna buda zbita z desek, gdzie kilku stojących mężczyzn świetnie się bawiło swoją obecnością. Dobiliśmy powietrza, ale okazało się, że ono nadal uchodzi. Nie mając wyjścia, snuliśmy się przed siebie ze ślimaczą prędkością. W najbliższym miasteczku zaliczaliśmy każdy zakład wulkaniczny i sklep z oponami, ale nie wiadomo dlaczego, kierowca ani nic nie kupił, mimo dostępności towaru, ani nie dopompował opony, która była na kole. Wreszcie przy wyjeździe z miasteczka, targował się o zupełnie łysą oponę. Jedyny jej plus był taki, że nie miała widocznych drutów, a poza tym była kompletnie bez bieżnika. Widać, że nawet taki towar jest bardzo chodliwy i nadaje się jeszcze do sprzedaży. Pewnie coś takiego jak badania techniczne pojazdów tutaj nie istnieje. Inaczej pracę straciłoby wielu przewoźników, a podejrzewam, że ponad połowa samochodów przewożących ludzi, nie byłaby dopuszczona do ruchu.
Nagle nasz kierowca zatrzymał jakiegoś busa, który podarował mu zapasowa oponę. Ruszyliśmy wtedy z całym impetem do celu, próbując nadrobić stracony czas. Jednak z przygód z trzęsącym się Hyundaiem to nie wszystko. Było już zupełnie ciemno, kiedy słyszymy w samochodzie ogromny syk. Wszyscy westchnęli z rezygnacją stwierdzając, że to kolejna opona, ale tym razem chodziło o przegotowaną wodę w chłodnicy. Jakimś szalikiem koloru białego, kierowca próbował zatamować wyciekającą wodę przez jej wlew. To może by mu się udało, ale mu jej brakowało, żeby uzupełnić zapasy do chłodzenia silnika. Świeciłem kierowcy latarką i po kolei odstępowaliśmy butelki wody do picia, żeby tylko można było jechać dalej. To na szczęście była ostatnia usterka.
Dojechaliśmy dokładnie na godzinę 21:00, czyli po dwunastu godzinach. Na miejscu w Fianarantsoa byliśmy umówieni z o. Marcelem, pochodzącym z Popradu na Słowacji, że zabierze nas na nocleg do siebie. Czekał na nas o godzinie planowanego przyjazdu, ale nie mogąc się doczekać, pojechał z powrotem do domu. Po godzinie 21:00 wracał się po nas. O. Marcel jest wykładowcą teologii dogmatycznej w tamtejszym Interdiecezjalnym Seminarium Duchownym. Jest Werbistą i mieszka na misji tego zakonu, gdzie przy okazji prowadzony jest dom formacyjny dla kandydatów do najbardziej misyjnego katolickiego zgromadzenia.
 

2. Poranek i pierwsze wrażenia

1. Przyjazd na Madagaskar

Plany stały się rzeczywistościa...

Księżyc prezentował się dostojnie, mimo, że był okrojony w swoich kształtach. Towarzyszył nam przez całą drogę na lotnisko do Warszawy. Był jakiś czerwony, jakby nerwowo tracił okazałość kształtów. My natomiast zmierzaliśmy na samolot, by lecieć na czerwony ląd Madagaskaru. Kilka miesięcy planów z efektem takim, że im więcej informacji praktycznych, tym bardziej obraz wielkiej podróży się zaciemniał z powodu mniejszych możliwości komunikacyjnych oraz ogromnego i rozległego terenu. Na miejscu okazało się tak, jak wychodziło z zebranych informacji. Weryfikacją tego zajął się ks. Zdzisław Grad, pochodzący z Grodziska Dolnego koło Leżajska. Od dobrych kilku lat pracuje w stolicy Madagaskaru - Antananarywie. Razem z nim ustalaliśmy  trasę, korzystając z wiedzy, której nie można wyczytać w żadnych przewodnikach, albo relacjach tych, którzy zmierzyli się z jego bezdrożami. W końcu ponad dwadzieścia lat pobytu daje swoje możliwości. Przylecieliśmy koło godz. 23:00 francuskim Air France z Paryża.

Pierwsze, co bardzo zastanowiło, to widok ludzi w samolocie, ubierających się w kurtki. My nieświadomi niczego, w krótkich rękawach, a nawet w spodenkach, nie spodziewaliśmy się takiego zimna. Wychodząc z samolotu, wszystko było jasne. Zimny wiatr i pewnie jakieś siedem stopni odebrały skojarzenia i wyobrażenia o gorącej Afryce. Z płyty lotniska pieszo do hali odpraw, gdzie ponad pół godziny trzeba się było wystać w kolejce po pieczątkę. Od jakiegoś czasu nie ma już opłacanej wizy, tylko specjalna pieczątka „gratis”, która ma ułatwić przyjazd wielu turystom z bogatych krajów. Po wszystkich formalnościach i z lekkim oddechem, że plecaki są z nami, wyszliśmy z hali, gdzie ręczny napis „SVD Polska” zwiastował, że to pewnie do nas. Trzymał go Francois, jak się okazało pomocnik ks. Zdzisława, ale i sam misjonarz stał obok. Ciemna noc nie pozwalała za wiele widzieć, którędy i jak jedziemy z lotniska. Nasz gospodarz  tłumaczył tylko, jak żyje się na Madagaskarze i na co trzeba uważać, ale także to, co jest atutem tutejszych ludzi. Jego świadectwo o otwartości Malgaszów było miłe i na pewno prawdziwe. Choć ciemno, dało się wyczuć wyboistość dróg i gdzieniegdzie przy pozostawionej latarni ulicznej dojrzeć charakterystyczne dla tej części świata drewniane sklepiki, sklecone z kilku desek jako rodzinny biznes, mający za zadanie utrzymać liczną familię.
Klimat dobrze znany nam z Afryki, czy biedniejszych krajów Azji. Refleksje te prysły w momencie, kiedy o. Zdzisław zajeżdżał pod swój dom i pokazał oświetlone bramy swoich sąsiadów. To sami dyplomaci ze świata, jak i obecny prezydent Madagaskaru. Wieczorem po ofiarowaniu przywiezionych prezentów i wymianie kilku zdań z podróży, poszliśmy spać, bo nieprzespana noc i odsiedzenie dziesięciu godzin  w samolocie dawało się mocno we znaki.
 

1. Przyjazd na Madagaskar

z1
1